W parku Kakadu spędziliśmy następne dwa i pół dnia i musimy przyznać, że zrobił na nas ogromne wrażenie swoją różnorodnością. W Yellow Water było sielsko-anielsko z krokodylami, natomiast szóstego dnia naszej wycieczki pochodziliśmy sobie po całkiem wysokich górach.
Rano zdecydowaliśmy, że pojedziemy do miejsca zwanego Nourlangie Rock (nasza propozycja czytania tej nazwy - /nurlau'żi/). Nie wiemy, czy jest to miejsce, które ze spokojem można polecić na wycieczkę z dwulatkiem. Nasz zniósł to akurat nieźle, ale zdecydowanie odradzamy zabieranie wózka! (Dzięki Tomek za pomoc w dźwiganiu!)
W Nourlangie znajdują się najwspanialsze, obok Ubirru, malowidła naskalne Aborygenów. Niektóre są sprzed około dwudziestu tysięcy lat! Niektóre są zachowane w podejrzanie świetnym stanie, ale ogólnie faktycznie robią wrażenie. Są zresztą nieźle opracowane, przy większości znajdują się tablice informujące, z jakimi wierzeniami, zwyczajami czy czynnościami wiąże się dany obraz.
Widzieliśmy też "skalne mieszkanie" - ogromną skałę, która służyła ludziom za schronienie. Kiedy dotarliśmy na szczyt, mogliśmy podziwiać fantastyczne widoki, ale z dalszego "bushwalkingu" zrezygnowaliśmy, ze względu na narastającą trudność trasy (a my mieliśmy kompletnie na tej trasie nieprzydatny wózek) oraz straszliwy upał. W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze sesję zdjęciową przy jednym z billabongów (w języku Aborygenów rozlewisko, oczko wodne) - przepiękne miejsce - i wróciliśmy do Jabiru.
Tam Dorota i Olek dołączyli do Magdy i Zuzi, która tego dnia trochę źle się czuła, i spędzili resztę popołudnia leniuchując na basenie w pobliskim ośrodku. Natomiast pozostali uczestnicy wyprawy, nie chcąc marnować ani chwili, pojechali do Ubirru. W Ubirr również znajdują się prastare malowidła naskalne oraz można z gór pooglądać cudowne widoki - jest to jedno z miejsc gdzie kręcone były zdjęcia do kultowego w Australii filmu "Krokodyl Dundee".
Za swój turystyczny zapał zostali dodatkowo nagrodzeni widokiem krokodyli. Znaleźli je wylegujące się na brzegu rzeki w monsunowym lesie, który znów zmienił oblicze parku Kakadu. Jeszcze inne - prawdziwy spalony słońcem busz poznałyśmy z Magdą następnego dnia.
Widzieliśmy też "skalne mieszkanie" - ogromną skałę, która służyła ludziom za schronienie. Kiedy dotarliśmy na szczyt, mogliśmy podziwiać fantastyczne widoki, ale z dalszego "bushwalkingu" zrezygnowaliśmy, ze względu na narastającą trudność trasy (a my mieliśmy kompletnie na tej trasie nieprzydatny wózek) oraz straszliwy upał. W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze sesję zdjęciową przy jednym z billabongów (w języku Aborygenów rozlewisko, oczko wodne) - przepiękne miejsce - i wróciliśmy do Jabiru.
Tam Dorota i Olek dołączyli do Magdy i Zuzi, która tego dnia trochę źle się czuła, i spędzili resztę popołudnia leniuchując na basenie w pobliskim ośrodku. Natomiast pozostali uczestnicy wyprawy, nie chcąc marnować ani chwili, pojechali do Ubirru. W Ubirr również znajdują się prastare malowidła naskalne oraz można z gór pooglądać cudowne widoki - jest to jedno z miejsc gdzie kręcone były zdjęcia do kultowego w Australii filmu "Krokodyl Dundee".
Za swój turystyczny zapał zostali dodatkowo nagrodzeni widokiem krokodyli. Znaleźli je wylegujące się na brzegu rzeki w monsunowym lesie, który znów zmienił oblicze parku Kakadu. Jeszcze inne - prawdziwy spalony słońcem busz poznałyśmy z Magdą następnego dnia.
Oprócz krokodyli dzielni traperzy wspinali się na skały, podziwiali sztukę aborygeńską i zrobili mnóstwo pięknych zdjęć. A my z Magdą i dziećmi też zobaczyłyśmy Ubirr - ostatniego dnia pojechaliśmy tam przed powrotem do Darwin.
Warto też napisać o miejscu, w którym mieszkaliśmy. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Jabiru (w przewodniku określanej jako "township"). Miasteczko to powstało w 1981 roku w związku z pobliską kopalnią uranu. Teraz jest to turystyczne centrum parku. Mieszka tam zaledwie 2 tysiące ludzi, w tym wielu Aborygenów oraz pracowników kopalni. Ciekawe jest to, że w miasteczku panuje niemal prohibicja. Alkohol można kupić, oczywiście w wysokich cenach, tylko w jednym ośrodku, przy czym na wynos tylko dla turystów zatrzymujących się w tym ośrodku. Pierwszego dnia zostaliśmy tą informacją zaszokowani przez kasjerkę w sklepie spożywczym, gdy się spytaliśmy gdzie jest piwo!? Co jest jeszcze ciekawe - droga prowadząca do miasta oznakowana jest jako floodway. W czasie pory deszczowej drogą tą płynie wartki strumień i miasto ma praktycznie odciętą drogę lądową.
My natomiast zatrzymaliśmy się w ośrodku Lakeview. Gorąco polecamy wszystkim to miejsce! Jest to uroczy ośrodek. Są tam bungalowy i małe dwupokojowe domki z łazienką na zewnątrz, co przy tych temperaturach nie było w ogóle uciążliwe. Świetnie spędzało się czas w samym ośrodku.
Warto też napisać o miejscu, w którym mieszkaliśmy. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Jabiru (w przewodniku określanej jako "township"). Miasteczko to powstało w 1981 roku w związku z pobliską kopalnią uranu. Teraz jest to turystyczne centrum parku. Mieszka tam zaledwie 2 tysiące ludzi, w tym wielu Aborygenów oraz pracowników kopalni. Ciekawe jest to, że w miasteczku panuje niemal prohibicja. Alkohol można kupić, oczywiście w wysokich cenach, tylko w jednym ośrodku, przy czym na wynos tylko dla turystów zatrzymujących się w tym ośrodku. Pierwszego dnia zostaliśmy tą informacją zaszokowani przez kasjerkę w sklepie spożywczym, gdy się spytaliśmy gdzie jest piwo!? Co jest jeszcze ciekawe - droga prowadząca do miasta oznakowana jest jako floodway. W czasie pory deszczowej drogą tą płynie wartki strumień i miasto ma praktycznie odciętą drogę lądową.
My natomiast zatrzymaliśmy się w ośrodku Lakeview. Gorąco polecamy wszystkim to miejsce! Jest to uroczy ośrodek. Są tam bungalowy i małe dwupokojowe domki z łazienką na zewnątrz, co przy tych temperaturach nie było w ogóle uciążliwe. Świetnie spędzało się czas w samym ośrodku.