sobota, 30 sierpnia 2008

Wyprawa na północ - dzień 6. Kakadu (Nourlangie Rock i Ubirr)


W parku Kakadu spędziliśmy następne dwa i pół dnia i musimy przyznać, że zrobił na nas ogromne wrażenie swoją różnorodnością. W Yellow Water było sielsko-anielsko z krokodylami, natomiast szóstego dnia naszej wycieczki pochodziliśmy sobie po całkiem wysokich górach.

Rano zdecydowaliśmy, że pojedziemy do miejsca zwanego Nourlangie Rock (nasza propozycja czytania tej nazwy - /nurlau'żi/). Nie wiemy, czy jest to miejsce, które ze spokojem można polecić na wycieczkę z dwulatkiem. Nasz zniósł to akurat nieźle, ale zdecydowanie odradzamy zabieranie wózka! (Dzięki Tomek za pomoc w dźwiganiu!)

Wspinaczka na Nourlangie Rock

Widok na Nourlangie Rock

Cała paczka, poza Magdą i Zuzią na szczycie

W Nourlangie znajdują się najwspanialsze, obok Ubirru, malowidła naskalne Aborygenów. Niektóre są sprzed około dwudziestu tysięcy lat! Niektóre są zachowane w podejrzanie świetnym stanie, ale ogólnie faktycznie robią wrażenie. Są zresztą nieźle opracowane, przy większości znajdują się tablice informujące, z jakimi wierzeniami, zwyczajami czy czynnościami wiąże się dany obraz.

Obraz przedstawiający taniec

Ciekawa historia. To jest akurat z Ubirru

Widzieliśmy też "skalne mieszkanie" - ogromną skałę, która służyła ludziom za schronienie. Kiedy dotarliśmy na szczyt, mogliśmy podziwiać fantastyczne widoki, ale z dalszego "bushwalkingu" zrezygnowaliśmy, ze względu na narastającą trudność trasy (a my mieliśmy kompletnie na tej trasie nieprzydatny wózek) oraz straszliwy upał. W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze sesję zdjęciową przy jednym z billabongów (w języku Aborygenów rozlewisko, oczko wodne) - przepiękne miejsce - i wróciliśmy do Jabiru.
Billabong. Widok na Nourlangie Rock

Tam Dorota i Olek dołączyli do Magdy i Zuzi, która tego dnia trochę źle się czuła, i spędzili resztę popołudnia leniuchując na basenie w pobliskim ośrodku. Natomiast pozostali uczestnicy wyprawy, nie chcąc marnować ani chwili, pojechali do Ubirru. W Ubirr również znajdują się prastare malowidła naskalne oraz można z gór pooglądać cudowne widoki - jest to jedno z miejsc gdzie kręcone były zdjęcia do kultowego w Australii filmu "Krokodyl Dundee".
Ubirr

Za swój turystyczny zapał zostali dodatkowo nagrodzeni widokiem krokodyli. Znaleźli je wylegujące się na brzegu rzeki w monsunowym lesie, który znów zmienił oblicze parku Kakadu. Jeszcze inne - prawdziwy spalony słońcem busz poznałyśmy z Magdą następnego dnia.
Ogromny krokodyl różańcowy (słonowodny) sfotografowany na spacerze w lesie monsunowym

Oprócz krokodyli dzielni traperzy wspinali się na skały, podziwiali sztukę aborygeńską i zrobili mnóstwo pięknych zdjęć. A my z Magdą i dziećmi też zobaczyłyśmy Ubirr - ostatniego dnia pojechaliśmy tam przed powrotem do Darwin.
Nietoperze w lesie monsunowym

Warto też napisać o miejscu, w którym mieszkaliśmy. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Jabiru (w przewodniku określanej jako "township"). Miasteczko to powstało w 1981 roku w związku z pobliską kopalnią uranu. Teraz jest to turystyczne centrum parku. Mieszka tam zaledwie 2 tysiące ludzi, w tym wielu Aborygenów oraz pracowników kopalni. Ciekawe jest to, że w miasteczku panuje niemal prohibicja. Alkohol można kupić, oczywiście w wysokich cenach, tylko w jednym ośrodku, przy czym na wynos tylko dla turystów zatrzymujących się w tym ośrodku. Pierwszego dnia zostaliśmy tą informacją zaszokowani przez kasjerkę w sklepie spożywczym, gdy się spytaliśmy gdzie jest piwo!? Co jest jeszcze ciekawe - droga prowadząca do miasta oznakowana jest jako floodway. W czasie pory deszczowej drogą tą płynie wartki strumień i miasto ma praktycznie odciętą drogę lądową.

My natomiast zatrzymaliśmy się w ośrodku Lakeview. Gorąco polecamy wszystkim to miejsce! Jest to uroczy ośrodek. Są tam bungalowy i małe dwupokojowe domki z łazienką na zewnątrz, co przy tych temperaturach nie było w ogóle uciążliwe. Świetnie spędzało się czas w samym ośrodku.
Domek w którym mieszkaliśmy w Jabiru

Bush Bungalow - jeden z domków w buszu w ośrodku.

piątek, 29 sierpnia 2008

Wyprawa na północ Dzień 4 i 5

Logo zrzeszenia plemion Aborygeńskich, które wspólnie opiekują się parkiem Katherine

Dzień 4. Rejs statkiem rzeką Katherine


Kolejnego dnia wycieczki znowu udaliśmy się do parku Nitmiluk. Tym razem zaplanowaliśmy rejs statkiem po rzece Katherine. Na rzece znajduje się 13 odcinków wąwozu ciągnących się łącznie przez około 300 km - turyści ze względu na łatwą dostępność zwykle poprzestają na obejrzeniu dwóch z nich. My uczyniliśmy podobnie. Rejs tymi wąwozami sprawia ogromne wrażenie!
Rzeka Katherine - widok na wąwóz

Rejs składał się z dwóch części. Najpierw płynęliśmy pierwszym wąwozem, następnie musieliśmy ominąć skalną zaporę i przejść pieszo do następnego statku. Po drodze mogliśmy oglądać stare, aborygeńskie malowidła naskalne.
Aborygeńskie malowidła naskalne

Po przejściu kilkuset metrów czekał na nas kolejny statek. Po drodze oglądaliśmy również miejsca lęgowe gdzie krokodyle w piasku składają jaja.
Miejsce lęgowe krokodyli

Płynąc widzieliśmy pożar lasu. Przewodnik jednak powiedział, że są te pożary nie powinny nas niepokoić, gdyż są one częścią ekosystemu terytorium północnego. Na początku wydawało nam się, że pożary są tutaj zmorą. Jadąc z parku Litchfielda do Katheriny zauważyliśmy płonący las i chcieliśmy zaalarmować straż pożarną. Niestety nasze telefony, co nas nie zaskoczyło, nie miały zasięgu. Pierwszego dnia w Katherine z powodu pożarów nie mogliśmy wyjść na szlaki, które chcieliśmy zwiedzić. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu dowiedzieliśmy się, że od tysięcy lat podpalanie lasu jest dla Aborygenów metodą polowania, tworzenia przestrzeni życiowej poprzez wypalanie traw, które nadmiernie urosły w porę deszczową i spełnia jeszcze parę innych funkcji. Aborygeni zamieszkują te ziemie od ponad 20 tysięcy lat. Przez te wieloletnie podpalenia powstały gatunki roślin odporne na pożary (!). Po skolonizowaniu tych terenów przez białych osadników zaniechano na pewien czas podpaleń, co doprowadziło do naruszenia ekosystemu - nadmiernie rozrosły się trawy i ogień zaczął się wymykać spod kontroli. Dzisiaj znowu powraca się do świadomych podpaleń. Dostępne są ulotki w których się informuje turystów, kiedy powinni zgłosić pożar: są w zasadzie tylko dwa takie przypadki. Kiedy ogień bezpośrednio zagraża osadom i kiedy rozprzestrzenia się zbyt szybko. W pozostałych wypadkach należy ogień po prostu ignorować. Kolejna rzecz która mnie totalnie zaskoczyła.
Pożar w parku Katherine

Kakadu - pożar widziany przez nas z bliska. Zdjęcie zrobione przez Tomka.

Wieczór spędziliśmy na basenie a potem grillując. Aha, wspomnę, że dzieciaki świetnie znosiły całą wycieczkę, panujący upał i w ogóle, były przesłodkie.

Dzień 5. Jaskinia, gorące źródła i podróż do Kakadu

No i znowu poranek zaczęliśmy od upychania rzeczy do samochodu. Doszliśmy w tym do całkiem niezłej wprawy :)
Zwiedzanie zaczęliśmy od jaskiń Cutta Cutta. Po spacerze przez las dotarliśmy do jaskini.
Spacer do jaskini

Jest to jedyna jaskinia na terytorium północnym otwarta dla turystów. Pozostałe, jako że jaskinie są świętymi miejscami Aborygenów, a terytorium północne należy właśnie do nich, są dla turystów zamknięte. Dla turystów otwarte jest pierwsze 200 metrów z 600 metrów jaskini Cutta Cutta.
Zejście do jaskini Cutta Cutta

W jaskiniach nastąpił pewien przełom w rozwoju Olka - od czasu wyjazdu z Polski całkiem nieźle poszerzył zasób słownictwa, ale w jaskini po raz pierwszy zwerbalizował swój stan emocjonalny. Było bardzo ciemno i chłodno i Olek przestraszony powiedział "boju si" (czytaj boję się). Słodkie.

Po wizycie w jaskiniach pojechaliśmy do Katherine się odświeżyć w gorących źródłach. Niesamowite miejsce - dzieciaki je pokochały. Temperatura wody zbliżona, do temperatury ciała.
Kąpiel w gorących źródłach

Olek nauczył się nurkować (zanurza głowę pod wodę i się nie zachłystuje!) Po kąpieli ruszyliśmy dalej - około 300 km na północny wschód do parku Kakadu, a konkretnie do miejscowości Jabiru.
Trasa Katherine-Jabiru

Ponieważ wyjechaliśmy wcześnie, do parku Kakadu dotarliśmy jeszcze jak było jasno. Park Kakadu to największy park w Australii - jego powierzchnia to prawie połowa powierzchni Szwajcarii (!). Zanim dojechaliśmy do Jabiru zrobiliśmy przystanek w Yellow Water, żeby zrobić parę zdjęć i obejrzeć zachód słońca.
Yellow Water Billabong

W czasie wizyty w Yellow Water pierwszy raz w czasie naszej wyprawy widzieliśmy krokodyle. Ta atrakcja była nam w czasie wycieczki dawkowana - przez następne dni byliśmy coraz bliżej krokodyli i widzieliśmy je z coraz bliższej odległości... ale o tym w następnych odcinkach :)
Krokodyl w Yellow Water

Zachód słońca w Yellow Water

czwartek, 28 sierpnia 2008

Wyprawa na północ - Dzień 3. Katherine i park Nitmiluk. 18 sierpnia

Hej, zgodnie z obietnicą umieściliśmy na Picassa albumy ze zdjęciami:
Tomek udostępnił album ze zdjęciami z całej wycieczki na swojej stronie.
Po przebyciu 250km od miejsca naszego poprzedniego noclegu kolejne trzy dni wycieczki spędziliśmy w mieście Katherine i w Parku Narodowym Nitmiluk.
Katherine jest podobno trzecim co do wielkości miastem na całym Terytorium Północnym - zamieszkuje je prawie 10 tysięcy ludzi, z czego prawie 1/3 populacji stanowią Aborygeni. Mimo tak niskiej populacji wydaje się ostoją cywilizacji, gdyż dalej na południe jest już tylko pustynia.

Ziemia ta należy formalnie do Aborygenów i jest od nich "wynajmowana" przez rząd jako parki narodowe. Parki są zarządzane wspólnie przez rdzenną ludność kontynentu i rząd Australijski. Dlatego w Katherine i okolicach spotkaliśmy wielu Aborygenów. Część z nich działa w różnych centrach promujących aborygeńską sztukę i kulturę, inni prowadzą nieśpieszny tryb życia na zielonych terenach Katherine.
11 rano. Aborygeni wypoczywający na zielonych skwerkach Katherine

W okolicach odwiedziliśmy galerię połączoną ze sklepem z aborygeńską sztuką. Spodobały nam się kolorowe "kropkowo-liniowe" obrazy wykonywane malutkim pędzelkiem, jednak ceny ich były dość wysokie, więc poprzestaliśmy na drobnych pamiątkach (Jurek - bez złośliwości proszę!). Udało nam się nawet uciąć sympatyczną pogawędkę z pracującymi artystami.
Obrazy w Aborygeńskiej Galerii
W parku Nitmiluk pierwszego dnia po prostu pospacerowaliśmy sobie. Liczylismy na kapiel, ale tablice ostrzegające przed krokodylami skutecznie nas zniechęcaly.
Tablica ostrzega przed krokodylami. Po konsultacji z Olem idziemy dalej
W końcu udało nam się znaleźć plażę oznaczoną jako 'względnie bezpieczną'. W jej pobliżu były zastawione pułapki na krokodyle - taka siatkowa rura na końcu z kawałkiem mięsa, po którego chwyceniu klatka się zamyka. Ponoć te pułapki przyciągają krokodyle bardziej niż kąpiący się po drugiej stronie rzeki turyści.
Pułapka na krokodyle
Nas to zachęciło na tyle, że Dawid postanowił zażyć w rzece kąpieli. Dorotka, Olek, Mateusz, Magda i Zuzia jedynie się temu przyglądali z nadzieją na widowisko :)

Pierwszego dnia pobytu wspięliśmy się z dzieciakami, by obejrzeć wąwóz z góry. Widok był warty dźwigania 13-kilowego Olka na szczyt.
Droga na górę wąwozu
Następnego dnia podczas rejsu rzeką Katherine oglądaliśmy ten wąwóz z powierzchni wody - no prawie. Ale o tym w następnym odcinku :)

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Wyprawa na północ, dzień 2, 17 sierpnia. Zwiedzanie parku Litchfielda

Olek i Dorotka pod motelem w Litchfield

Tutaj wrzucamy zaległe zdjęcia z Litchfield :)

Na początku chciałbym polecić blog Magdy i Mateusza - uczestników naszej wyprawy. Można tam przeczytać sporo szczegółów i obejrzeć zdjęcia - Mateusz robi fantastyczne zdjęcia. Wkrótce pewnie zdjęcia z wycieczki ukażą się także na stronie Tomka, również świetnego fotografa!

Drugi dzień wycieczki przeznaczyliśmy na zwiedzanie parku Litchfielda. W przewodniku Pascala zasugerowane jest, że 1 dzień na to powinien wystarczyć. Niestety, autorzy się pomylili - park jest naprawdę super! Do największych atrakcji należą tam wodospady i zbiorniki wodne w których można się swobodnie kąpać, bo nie ma krokodyli słonowodnych. Są tam tylko niezagrażające ludziom aligatory.

Australijskie krokodyle słonowodne należą do najniebezpieczniejszych i największych na świecie i co roku są w Australii incydenty z udziałem tych zwierząt. W większości miejsc w których potem byliśmy przy rzekach były tablice ostrzegające przed tymi gadami. Poniżej tablica ostrzegawcza z parku Kakadu
Dawid pod tablicą ostrzegawczą w parku Kakadu

Po nocy spędzonej w motelu Batchelor Resort poranek znowu spędziliśmy upychając bagaże niewielkiego bagażnika naszego samochodu.
Pakujemy samochód pod motelem Batchelor Resort

Ruszyliśmy w trasę obejrzeć termitiery (takie duże mrowiska). Termitiery różnej wielkości były nieodłącznym elementem krajobrazu przez wszystkie dni wycieczki.
Termitiera w parku Litchfield

Dzień był naprawdę upalny, więc postanowiliśmy zażyć relaksującej kąpieli pod wodospadami Buley Rockhole:
Orzeźwiająca kąpiel w Buley Rockhole

Potem pojechaliśmy obejrzeć wodospady Florence, co było kolejną okazją dla Dawia i Olka do kąpieli. Tym razem pod wysokimi wodospadami.
Florence Falls

Po tak ciężkim dniu wróciliśmy do miejscowości Batchelor na obiad. Tu pierwszy raz spróbowaliśmy egzotycznej, północno-australijskiej kuchni i ta tradycyjna potrawa stała się naszym podstawowym elementem wyżywienia na tej wycieczce: hamburger z burakiem. Podawane są dwie połówki bułki - na jednej kotlet a na drugiej zawsze burak i dodatki zależne od lokalu. Na przykład jajko i ananas. Kosmos.
Po takim posiłku i paru pożywnych browarach ruszyliśmy dalej - 250 km na południe do parku Katherine. Po drodze mijaliśmy się z ogromnymi ciężarówkami ciągnącymi po 4 przyczepy. Niesamowite.

Zachód słońca na drodze do Katherine

Tutaj mapa z trasy Batchelor-Katherine.

Jutro wrzucę więcej zdjęć na picassę - dziś już jest późno i idę spać :)

niedziela, 24 sierpnia 2008

Z powrotem w Melbourne



Dzisiaj (24 sierpnia 2008) wróciliśmy z Terytorium Północnego - krainy Aborygenów, krokodyli i hamburgerów z burakiem. Wszystko zrobiło na nas ogromne wrażenie:
  • to, że w 8 osób z bagażami udało nam się spakować do Toyoty Tarago (dla sprostowania - to nie ten samochód ze zdjęcia na górze. Ta fota, to przypadkowa terenówka). Parafrazując: czy Toyota się rozszerza, czy też przyjaźń mocna była? Fakt, że do niej, proszę wierzyć, cała ósemka z bagażami się zmieściła.
  • cudowne widoki, zupełnie inne od tego, co w życiu widzieliśmy. Szczególnie dla Olka i Zuzi :).
  • obcowanie z naprawdę dziką naturą wśród rzadko zaludnionych bezkresów
  • rewelacyjne zachowanie i dzielność najmłodszych uczestników wyprawy.
Ze względu na ogrom wrażeń wyprawę będziemy opisywać przez kilka następnych dni (z datami wstecznymi odpowiadającymi dniom wycieczki). Ale od początku...

Dzień 1 - 16 sierpnia
Z Melbourne wyruszyliśmy do Darwin samolotem w sobotę 16 sierpnia około południa w składzie: Dawid, Dorotka, Olek, Mateusz, Magda, Zuzia (córka Magdy i Mateusza), Sylwia i Tomek. Na miejscu w Darwin byliśmy około godziny 16tej. Lecieliśmy jakoś tak:


Darwin jest stolicą stanu Northern Territory. Miasto słynie m.in. z ogromnego spożycia alkoholu (na mieszkańca Darwin przypada 1,5 raza więcej niż innych dużych miastach). Całe terytorium północne jest ponad 4 razy większe od Polski a zamieszkuje je mniej niż 220 tysięcy mieszkańców (!). Około połowa wszystkich mieszkańców stanu żyje właśnie w stolicy - w Darwin (nieco ponad 110 tysięcy mieszkańców). Klimat panujący na północy jest naprawdę ekstremalny. Przez pół roku, w zimę -porę suchą -panują tutaj straszne upały i w zasadzie brak deszczów. Z kolei w porę deszczową (lato), jak sama nazwa wskazuje, ciągle leje.

Na lotnisku przywitał nas straszny tropikalny upał, a po dojściu do samochodu puzzle - musieliśmy upchać nasze bagaże do niewielkiego bagażnika wynajętej Toyoty Tarago. W końcu się udało i jadąc w ogromnym ścisku dotarliśmy do parku Litchfielda do miejscowości Batchelor, a tam do motelu Batchelor Resort, gdzie spędziliśmy wspólnie bardzo przyjemny wieczór.


Wyświetl większą mapę
W sumie tego dnia przejechaliśmy samochodem niecałe 100 km. Przez całą wycieczkę przejechaliśmy łącznie około 1700 km przekraczając o 1000 km limit 'darmowych' kilometrów wypożyczonego samochodu. Jako kierowca dzielnie spisywał się, mimo skręconej nogi, Mateusz. Szacun!

Na razie to tyle. W najbliższych dniach będziemy opisywali dalszą trasę wycieczki. Teraz, ponieważ dziś wstaliśmy o 4 rano, idziemy spać. Dobranoc!

piątek, 15 sierpnia 2008

Już jutro :))))

Jutro o godzinie 12.30 wyruszamy w pierwszą naszą prawdziwą podróż tutaj. Jedziemy ośmioosobową grupą (w tym dwoje dzieci) na Terytorium Północne - dziki czerwony ląd, na cały tydzień. Jesteśmy już prawie spakowani i duchowo przygotowani na spotkanie z Przygodą. Nie możemy się doczekać, kiedy wreszcie wsiądziemy do samolotu, a najlepiej z niego wysiądziemy. Szczegóły po powrocie! Do usłyszenia i poczytania!

PS. Od Dawida: w odpowiedzi na apele, żebym poszedł do fryzjera, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce :)

czwartek, 14 sierpnia 2008

Olek poznaje świat



Ponieważ ostatnio nasz Olek się trochę przeziębił, spędzaliśmy czas głównie w domu i okolicach, dlatego nic ciekawego w ostatnich dniach nie obejrzeliśmy. Jednak Olek cały czas uczył się nowych rzeczy i jest już zupełnie innym dzieckiem niż kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski. Przede wszystkim:
- ogląda bajki (miałam trochę wątpliwości, ale teraz cenię możliwość spokojnego nakarmienia go lub schowania odkurzacza)
- określa rozmiar każdej napotkanej rzeczy (mały czy duży)
- wymienia części samochodu ("koła" i "lampy")
- nazywa nas po imieniu (hmmmm)
- zna wiele nowych, praktycznych wyrazów.
Zdecydowanie nie jest już dzidziusiem i... w ogóle wszystko zdecydownie NIE

niedziela, 10 sierpnia 2008

Ten tydzień minął nam pod znakiem imprez

Ten tydzień minął nam pod znakiem imprez. We wtorek Dorota zostawiła Olka pod opiekę Dawidowi i poszła do pubu z koleżankami.
Niestety Dawid ze środowego samopoczucia Doroty nie wyciągnął właściwych wniosków i w czwartek za dobrze bawił się na imprezie firmowej.



W piątek Dorota z Olkiem poszli do oceanarium (kliknij tu, żeby zobaczyć zdjęcia :) )
. Oceanarium w Melbourne jest wspaniałe, ale Olka najbardziej zainteresowały tam windy i schody ruchome, "libi" mniej :-)


W sobotę poszliśmy na spacer na St. Kildę (tuaj są zdjęcia) - nadmorską dzielnicę Melbourne. Wiało strasznie - w końcu to zima :) - ale mieliśmy fajny spacer po molo. Olkowi spodobało się wrzucanie błota do morza i - tradycyjnie - spacer po murku, dla odmiany z parasolem. Na parasolu jest nowy idol Ola - Bob Budowniczy.