poniedziałek, 15 grudnia 2008

Stara Rura i Castlepoint



Ostatnio przez nasz pobyt w Nowej Zelandii przegapiliśmy ważne wydarzenie sportowe – Międzynarodowe Mistrzostwa w Piłce Nożnej Bezdomnych. Polska drużyna sobie świetnie radziła – Australię pokonaliśmy 6:5 a Nową Zelandię pogromiliśmy aż 7:0. Tabela wyników dostępna jest na stronie: http://www3.homelessworldcup.org/
Relacje możecie przeczytać i obejrzeć na blogach naszych przyjaciół, którzy mieli szczęście dopingować naszych dzielnych bezdomnych:
W ten weekend wypożyczyliśmy samochód i pozwiedzaliśmy okolice Wellington. Tym razem trafiła nam się Toyota Corolla. Samochód niby w porządku, ale trochę mu brakuje do poprzednio wynajmowanej Toyoty Camry – poprzeczka została podniesiona tak wysoko, że bardzo trudno nam będzie w Polsce z powrotem przyzwyczaić się do jazdy Skodą Felicią - do niedawna najlepszym samochodem na świecie :-).

W sobotę pojechaliśmy krętą Rimutaka Road jakieś 80 km na wschód od Wellington do Waiohine Gorge - części parku Tararura.


Jechaliśmy cudowną drogą zboczami gór, przez malownicze okolice – najbardziej kręty i trudny, pięćdziesięcio kilometrowy fragment trasy pokonywaliśmy przez grubo ponad godzinę. Kolega Paweł, który na tym odcinku skasował motocykl i cudem sam ocalał ,twierdzi, ze gdy jeszcze był szczęśliwym posiadaczem motocykla, odcinek ten pokonywał dużo szybciej. Ponieważ droga w większości była położona nad bardzo wysoką przepaścią i była bardzo niebezpieczna, woleliśmy z Pawłem się nie mierzyć.

Kręta droga zboczami gór

Po drodze przejeżdżaliśmy przez bardzo malownicze, małe miejscowości. Jak na przykład Greytown, gdzie zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie.

Pod sklepem z antykami w Greytown

Na początku wyprawy czekała nas przeprawa przez zbudowany w zeszłym roku, wiszący nad rzeką most. Przejście przez niego było dosyć stresujące – most jest długi, wąski, położony wysoko nad rzeka i strasznie się buja. Nie sprawiał wrażenia stabilnego.

Stresująca przeprawa przez most

Potem wspięliśmy się na wysokość około 850m.n.p.m. – sporą cześć trasy Olek przeszedł na własnych nogach. I zszedł – cały w błocie, bo droga była bardzo śliska i błotnista. Idąc na górę (a szliśmy dość długo) wyprzedził nas tylko jeden człowiek. W drodze powrotnej minęliśmy grupę dwuosobową i pięcioosobową. Było naprawdę pusto.



Następnego dnia pojechaliśmy na wschodnie wybrzeże – do leżącego około 160 km od Wellington Castlepoint.

Tam podziwialiśmy cudownie położoną latarnie.



W pobliżu latarni jest zatoka, w której pływają surferzy.



Doskonałym miejscem do podziwiania ich popisów jest położony nad zatoką szczyt. Miejsce to zrobiło na nas niesamowite wrażenie.

Obcięta góra...

...i widok z podejścia na nią na surferów


W drodze do i z Castelpoint mijaliśmy pasące się na łąkach, budzące w nas bardzo ciepłe skojarzenia, owce (pamiętacie film Woody’ego Allen’a?). Owce są jednym z najważniejszych źródeł dochodu Nowej Zelandii – statystycznie na jednego mieszkańca Nowej Zelandii przypada 20 owiec.

Pozujące Dorotce owieczki

Owce pasące się na górskim zboczu

Więcej zdjęć z naszej wycieczki możecie obejrzeć na naszej galerii na Picasa: http://picasaweb.google.pl/daugustynowicz/20081214WaiohineGorgeTararuraCastlepoint#

W najbliższą sobotę wracamy na święta do Melbourne. Do Nowej Zelandii znowu wracamy 5go stycznia... już trudno powiedzieć gdzie wracamy a gdzie wyjeżdżamy.

niedziela, 7 grudnia 2008

Karori, Otari i Placozabawori


Czas, który minął od poprzedniego wpisu, spędziliśmy poznając bliżej Wellington. Jest tu bardzo dużo ciekawych miejsc i atrakcji dla miłośników pieszych wędrówek. W poprzednią niedzielę byliśmy w parku Karori - około 4 kilomety na zachód od centrum miasta. W samym Wellington jest wiele takich dużych parków. To jest dla mnie coś niesamowitego - w środku dużego miasta naturalny busz w którym można uprawiać górską wędrówkę.



Park Karori

Zwiedzenie małej części tego parku - przejście najkrótrzego z trzech szlaków zajęło nam około 2 godziny, ale to była trasa, którą szybkim krokiem można było przejść w godzinę.
Główną atrakcją parku jest możliwość oglądania ptactwa - między innymi najbardziej charakterystycznych dla Nowej Zelandii gatunków: kiwi i papugi kaka. W kilku punktach są zainstalowane kamery skierowane na gniazda, taki ptasi big brother.

Papuga Kaka


Wejście do starej kopalni złota

Więcej zdjęć z Karori możecie obejrzeć w naszej galerii na picasie.

W zeszłą sobotę, zaraz po urządzonych przez moją firmę Mikołajkach dla maluchów, wybraliśmy się do parku Otari. Jest to równie przyjemny park jak Karori i atrakcje są bardzo podobne, tj. chodzenie po górach i zwiedzanie naturalnego buszu. Wózek Olka zostawiliśmy tuż przy wejściu bo droga totalnie nie nadawała się dla wózków. Swoją drogą to niesamowite, że tutaj, podobnie jak w Australii, można zostawić na kilka godzin wózek tuż przy drodze, nie obawiając się, że ktoś go sobie może wziąć. 
Mostek

Wodospad w Otari

Trochę czasu spędziliśmy leniąc się na łące


Wieczór natomiast spędziliśmy spożywając z przyjaciółmi rakiję na bardzo pozytywnej imprezie.
Niedziela minęła nam bardzo leniwie, spędziliśmy ją na placach zabaw w pobliżu zatoki i pluszcząc sie w bardzo słonej wodzie w tejże zatoce.


W tygodniu, jak jestem w pracy, Dorota i Olek zwiedzają okoliczne place zabaw. A jest co zwiedzać, są naprawdę wyjątkowe i bardzo pomysłowo wyposażone.





Więcej zdjęć z placów zabaw i parku Otari możecie obejrzeć w naszej galerii.

W nadchodzący weekend, dla nas ostatni przed świętami spędzony w Nowej Zelandii, wybieramy się na wycieczkę poza miasto. Za półtoraj tygodnia wracamy na święta do Melbourne. Po woli zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, jak niewiele czasu pozostało do naszego powrotu do Polski - jeszcze tylko trzy i pół miesiąca. Przy czym ciągle nie jest jeszcze pewne, czy dwa ostatnie miesiące naszej bytności na tej półkuli spędzimy w Nowej Zelandii, czy w Australii. Powinno się to wyjaśnić jutro. Czas, przynajmniej dla mnie, mija bardzo szybko.

sobota, 29 listopada 2008

Wellington - pierwszy tydzień

W zeszły poniedziałek dotarliśmy do Nowej Zelandii. Nie umieściliśmy wpisów na blogu, bo zepsuł nam się aparat (chce ktoś kupić Canona G9 z silniczkiem do którego dostał się piasek?) i dopiero wczoraj kupiliśmy nowy - naszą pierwszą lustrzankę.
W czasie lotu były straszne turbulencje i nawet przez moment przyszło mi do głowy, że nie dolecimy, ale pilot przez głośnik uspokoił moje obawy. Przez 10 minut lotu tak trzęsło samolotem, aż myślałem, że zaraz odpadną skrzydła.

Pierwsze dwa dni w Wellington potwierdziły historie, które wcześniej słyszałem o tym mieście. Olek na pytanie jak mu się podoba miasto, odpowiedział zdaniem "pada deszcz i wieje". I tak faktycznie przez pierwsze dwa dni było :-) Natomiast ostatnie dwa dni są upalne - dzisiaj czuję, że znowu się spaliłem i jutro będę cierpiał.
Pierwsze wrażenie z miejsca: jest naprawdę niesamowite! Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Wellington jest położone pośród gór nad samym oceanem. W czasie drogi taksówką z lotniska miasto sprawiło wrażenie jakiejś górskiej osady. Samo centrum też zostało wybudowane jakby w górach - chodząc po mieście pokonuje się ogromne różnice poziomów. Żeby z ulicy na której mieszkamy (The Terrace) dostać się na równoległą uliczkę, która jest jakby główną ulicą w centrum, najłatwiej jest wejść do hotelu naprzeciwko naszego hotelu i tam zjechać windą 4 piętra w dół i wyjść po drugiej stronie budynku. Niesamowite! Wellington, jak na stolicę kraju, jest bardzo małym miastem. Mieszka tu około 350 tysięcy mieszkańców - czyli mniej więcej tyle co w Bydgoszczy. Niewiele więcej niż na przykład w Białymstoku (ok 300 tys). Zresztą samą Nową Zelandię zamieszkuje zaledwie około 4,1 miliona mieszkańców - czyli niewiele więcej niż na przykład Melbourne (3,7 mln)

Dzisiaj mieliśmy bardzo intensywny dzień. Rano wjechaliśmy kolejką zwaną Cable Car, która jest jedną z bardziej charakterystycznych rzeczy Wellington, do ogrodów botanicznych. W parę minut kolejka pokonuje dystans około 600 m i wwozi pasażerów na wysokość ponad 100 m.n.p.m (startując z poziomu prawie równego morzu).

Wejście do kolejki

Kolejka na szczycie

Widok ze szczytu na miasto

Ogród jest niesamowity! Zrobił na nas ogromne wrażenie - jest cudownie położony. Dużo w nim pagórków, ukrytych wązkich ścieżek, punktów z których rozciąga się niesamowity widok na miasto. Jest też rewelacyjny plac zabaw - chyba właśnie ten plac zabaw najbardziej spodobał się Olkowi z naszej całej dzisiejszej wycieczki :-)

I jeszcze jeden widok na miasto

Dawid jako sztafaż

Z ogrodu przeszliśmy pieszo do miasta po drodze przechodząc przez malowniczy, zabytkowy cmentarz.


Cmentarz nad miastem

I wyszliśmy koło parlamentu.
Parlament

Następnie, ze śpiącym Olkiem w wózku, rozpoczęliśmy wędrówkę na Mount Victoria - górę liczącą aż 200 m.n.p.m. Wcześniej przeszliśmy sobie przez miasto, podziwiając zatłoczoną plażę w samym centrum - postanowiliśmy, że jutro się na nią wybierzemy.
Plaża w pobliżu centrum

Podejście na górę wyglądało łagodnie, a potem zaczęły się schody - w sensie jak najbardziej dosłownym. Trzeba było wnieść wózek spory kawałek po schodkach. W ogóle z wózkiem czasem jest problem, niby potrzebny, a jednak niekiedy staje się balastem. Na szczęście mój silny mąż - bo w międzyczasie zmienił się narrator tej opowieści - poradził sobie doskonale i tylko raz się obalił. Generalnie, cały czas zastanawialiśmy się jak żyją ludzie w domkach, które stoją czasami wysoko na górze i podejście jest dość strome. Myślę, że chyba są przyzwyczajeni, no i pewnie mają niezłą kondycję. Może my też wkrótce takiej nabierzemy.


W drodze na Mount Victoria

Widok z góry - co nie oznacza bynajmniej, że od razu znaleźliśmy się na samym szczycie - był cudowny, niesamowity i w ogóle ach i och. Nie wiem, czy zdjęcia to oddadzą, bo jesteśmy początkującymi lustrzankowiczami i na pewno wielu z was udałoby się to lepiej. Ale się staramy. A oto efekty:







Więcej zdjęć możecie zobaczyć w naszym albumie na picasie

poniedziałek, 17 listopada 2008

Wyjeżdżamy do Nowej Zelandii

Hej! Dzisiaj się dowiedziałem, że w poniedziałek za tydzień jedziemy na dwa miesiące do Nowej Zelandii. Tam też spędzimy mój najbliższy tygodniowy urlop. Do Melbourne wrócimy na 15 dni w okolicach świąt. Ale fajnie - więcej detali napiszę jak będę coś więcej wiedział :-)

sobota, 15 listopada 2008

Wyprawa na tropikalny Queensland, część II

Na początku tradycyjnie polecam naszą galerię na Picasie, gdzie można obejrzeć więcej zdjęć.

Kolejne 4 dni spędziliśmy w miejscowościach 1770 oraz Agnes Water i okolicach. Wioska Town of 1770 (na mapach ta miejscowość istnieje pod alternatywnymi nazwami: Seventeen Seventy lub po prostu 1770) została tak nazwana na cześć Kapitana Cooka. Natomiast miasteczko Agnes Water, jak informuje tablica w mieście, swoją nazwę zawdzięcza statkowi Agnes, który zaginął w tamtych okolicach w XIX wieku. Statkiem tym płynęła matka późniejszego premiera Australii. Rząd australijski przez następne lata wydał wiele pieniędzy i poświęcono wiele energii, żeby odnaleźć ten statek, lecz niestety nigdy to się nie udało.

Agnes Water - najdalej wysunięta na północ w Australii plaża Surferów

Zresztą w Australii ginie i się nie odnajduje wiele różnych, często ważnych rzeczy. Na przykład w latach 90 XX wieku zaginął w czasie spaceru brzegiem oceanu w okolicach Melbourne premier Australii. Powstały różne teorie - od porwania przez chińską łódź podwodną lub kosmitów aż po mało prawdopodobne, jak na przykład spadnięcie z wysokiego klifu. W każdym razie nigdy go nie odnaleziono. Nie mówiąc już o częstych zaginięciach podróżników udających się w Australijski Outback, którzy wyjeżdżają i się nigdy nie odnajdują. Nam zaginął na wycieczce pokrowiec od aparatu, Bob budowniczy który się znalazł i moja bluza, która jak się potem okazało wcale nie pojechała z nami na wycieczkę.My, pozwolę sobie zdradzić happy end wycieczki, mimo, że tak mogło się wydawać, bo przez całą wycieczkę miałem wyłączony telefon, nie zaginęliśmy.



Town of 1770

Od razu po przybyciu na kemping w 1770 poszedłem wykupić jakąś wycieczkę na rafę koralową. Dziewczyna z recepcji kempingu doradziła nam całodniową wycieczkę, która miała się odbyć następnego dnia i na którą, jak się potem okazało, sama też się wybierała. Wypłynęliśmy niedużą, szybką łodzią motorową przeznaczoną na około 20 osób, ale która była zapełniona do połowy, na oddaloną 60km od brzegu rafę Fitzroy Reef. Płynęliśmy bardzo szybko - po półtora godziny byliśmy już na miejscu - cali mokrzy. Na miejscu czekało na nas sporo atrakcji - głównie pływanie z rurką (tzw. snorkeling) oraz pływanie małą łódką z której podwodny świat można było oglądać przez przeszklone dno.

W drodze na rafę

Nasza transport na rafę

Nurek

Rafa

Tego co widzieliśmy pod wodą żadne zdjęcia nie mogą oddać. To było naprawdę cudowne - kolorowy, bajkowy świat. Widzieliśmy jego mikroskopijną część - ten świat się ciągnie przez 2300 km! Jako ciekawostka - w ten sposób przewodnik Pascala przekonuje, że pływanie na wielkiej rafie w gruncie rzeczy nie jest niebezpieczne:
"(...)Czasami zdarzają się również drobne oparzenia po dotknięciu pewnego rodzaju koralowców. Bezwzględnie należy strzec się śmiertelnie niebezpiecznych meduz, występujących na rafie w lecie. (...) W stożkowatych muszlach zamieszkuje ślimak, który wytwarza parzący, niezwykle groźny jad. Nigdy nie należy także dotykać niewielkich ośmiornic w niebieskie plamki z gatunku Hapalochlaena, których jad jest śmiertelnie trujący. Bardzo niebezpieczna, gdy się ją nadepnie jest ryba-kamień, ukryta na dnie do złudzenia przypominająca kamień. (...) W rejonie rafy żyją małe, niegroźne rekiny, które nie atakują, jeśli nie zostaną sprowokowane."
I tak przekonani jeszcze dodatkowo przez przewodnika naszej wycieczki, że nie powinniśmy się niczego bać, zeszliśmy do wody. Niestety Olek trochę się bał i jedno z nas na zmianę musiało z maluchem zostawać na łodzi.



Kolejne dni spędziliśmy wylegując się na plażach, pływając kajakiem a wieczorami spożywając w przemiłym towarzystwie piwo. Na kempingu poznaliśmy Zbyszka i Edytę - turystów z Polski, którzy wybrali się na 5-cio tygodniową wyprawę camper vanem przez Australię. Rafa koralowa była w połowie ich wyprawy. Kemping opuszczali tego samego dnia co my i teraz ich miała czekać trudniejsza część wyprawy - dojazd przez outback do Alice Springs i stamtąd powrót do Adelajdy. Mamy nadzieję, że wszystko idzie jak należy.
Spotkaliśmy również niezwykłą parę ze Szwajcarii - w podróży byli od wielu tygodni. Przejechali samochodem terenowym ze Szwajcarii przez Nepal, Indie dalej przeprawili się z samochodem statkiem do Perth (Australia Zachodnia), skąd przez całą dziką Australię, omijając asfaltowe drogi, dotarli nad rafę. Niesamowite!

Tak czas spędzali Dorota i Olek. Dla siebie wyszukiwałem zacienionych miejsc.

Przed przyjazdem na Queensland uważałem, że legendy o Australijskim dialekcie angielskiego są nieco przesadzone. Wizyta w tamtych okolicach nieco zrewidowała ten pogląd. Angielski w tamtych okolicach jest nieco inny. Ludzie mówią jedynie delikatnie otwierając usta, do wszystkiego dodają końcówkę 'o'. Ja więc na Queenslandzie jestem 'Dejwo'. Do wizyty w smażalniach ryb zachęcał napis 'Fisho', etc. Na kempingu mijając kogoś raczej staramy się nie przechodzić obojętnie koło ludzi i rzucamy do mijanych współkempingowiczów jakieś "cześć jak leci", "hej", czy coś takiego. Starsi Australijczycy na takie przywitanie reagowali cmoknięciem z jednoczesnym pokiwaniem głową, takim gestem "nie". Na początku mnie to trochę zszokowało, ale potem się zorientowałem, że w ten sposób chyba okazują akceptację, lub może nawet chcą być mili. (Ja tego nie zauważyłam - Dorota. Te sytuacje miały miejsce głównie w męskiej toalecie i to może nieco tłumaczy sytuację - Dawid. A, chyba że tak - Dorota)

Na kempingach nieco zmieniliśmy tryb życia, ale chyba generalnie na wschodnim wybrzeżu Queenslandu toczy się ono trochę inaczej. Słońce w namiocie budziło nas około 5 rano i zwykle wstawaliśmy po pół godziny. Na śniadania jeździliśmy do kawiarni do Agnes Water - tam tak wcześnie w kawiarniach siedzieli już ludzie i były otwarte sklepy. Ciemno się robiło przed 19 i zwykle kładliśmy się spać przed 21. W Queenslandzie nie przestawia się zegarków na czas letni i zimowy, a do tego wschodnie wybrzeże położone jest na samym końcu strefy czasowej. To sprawia, że dzień budzi się tam o wiele wcześniej (około 2 godziny) i zasypia wcześniej, niż do tego przywykliśmy. Do tego potworne upały o tej porze roku sprawiające, że dzień mija strasznie leniwie.

Kawiarnia w Agnes Water

Wzniesienie Ganooga Nooga

Po kilku dniach biwakowania w sobotę rano wyruszyliśmy do Brisbane. Jak na złość, o ile przez cały pobyt było nie do wytrzymania gorąco i słonecznie, akurat jak zabraliśmy się za składanie namiotu zerwała się chmura. Słonecznie zrobiło się znowu dopiero po złożeniu namiotu. Podróż do Brisbane zajęła nam około 6 godzin. Tam, w hotelu, po kilku dniach spędzonych w prymitywnych warunkach, w końcu doprowadziliśmy się do porządku i wieczorem odwiedziliśmy starą koleżankę z liceum - Asię. Dziękujemy za wspaniały wieczór i kolację!

Rano w niedzielę zrobiliśmy jeszcze krótki spacer po Brisbane i po 13 wylecieliśmy spowrotem do Melbourne. Samo Brisbane zupełnie nie sprawia wrażenia dużego miasta. Jest to trzecie co do wielkości miasto w Australii - żyje w nim 1,5 miliona ludzi, czyli mniej więcej tyle co w Warszawie. W samym mieście zrobiliśmy tylko krótki spacer i zwiedziliśmy je przez szybę samochodu, więc mogę opisać tylko powieszchowne wrażenia. Miasto sprawia wrażenie bardzo spokojnego, w którym życie toczy się po woli. Jakoś nie uderzają w oczy przepełnione witryny sklepowe a szklane biurowce nie wydają się dominować nad resztą miasta. O ile w Melbourne nigdy nie widziałem rdzennych mieszkańców kontynentu (Dorota widziała raz) o tyle w Brisbane Aborygeni są widoczni - podobnie jak w Northern Teritorry niespiesznie spędzający czas. Brisbane zrobiło na nas bardzo fajne wrażenie miejsca w którym chciałbym zamieszkać.



W Brisbane