wtorek, 21 października 2008

Wilsons Promontory

Nie pisaliśmy sporo czasu, bo ostatnio byliśmy strasznie zafrasowani różnymi sprawami. W sobotę, w weekend w którym obchodziliśmy urodziny Olka, musiałem pójść do pracy na kilka godzin, za co dostałem wolny dzień. Postanowiliśmy to wykorzystać i uciec gdzieś na kilka dni daleko od miasta. Wybór padł na Wilsons Promontory National Park i na szybko zorganizowaliśmy sobie rewelacyjną wycieczkę. Galerię ze zdjęciami można obejrzeć tutaj.

Wilsons Promontory jest to najdalej na południe wysunięta część kontynentalnej Australii - tutaj jest ten kawałek na mapie. To, co nas tam urzekło, to dużo bardzo fajnych szlaków pieszych, na których raz się jest nad oceanem, a za chwile na przykład jakieś 500m.n.p.m. na szczycie góry.

Plaża w pobliżu Tidal River

Młody Pavarotti nad Whisky Beach


Mount Oberon, 558 m.n.p.m

I to wszystko przy stosunkowo niskiej liczbie turystów - zdarzało nam się iść 2 godziny i nie spotkać żywej duszy, albo leżeć sobie na ogromnej, piaszczystej plaży na której byliśmy jedynymi ludźmi. Niesamowite!



Droga na Derby Saddle - pierwszych i ostatnich turystów na tym szlaku spotkaliśmy dopiero na szczycie

Lokum na czas wycieczki znaleźliśmy w gospodarstwie niedaleko miejscowości Yanakie - kilka kilometrów szutrową drogą od głównej drogi prowadzącej do parku i jakieś 15 km od wjazdu do parku. Były tam 3 domki przeznaczone dla turystów.
Sielskie lokum

Z tych domków można było dojść, przechodząc obok sadu, nad jezioro - bardzo romantyczne. W tym jeziorze raz przybywało wody, a następnego dnia ubywało (pływy jakieś, czy co) - jednego dnia po dnie jeziora udało mi się odejść kilkadziesiąt metrów od brzegu, następnego dnia woda dochodziła do samego brzegu.
Z domku niedługa droga nad jezioro prowadziła pomiędzy sadem a łąką na której pasły się krowy

Jezioro koło naszego sielskiego lokum

Ciekawostką jest, że to gospodarstwo na stronie reklamuje się jako Gey Friendly.

Olek przez całą wycieczkę był bardzo dzielny - nie marudził zbytnio nawet na szlakach oznaczonych jako Hard. Na szlaku na górę Oberon prawie doszło do tragedii - Olkowi po drodze wypadł niepostrzeżenie plastikowy Bob Budowniczy - szczęśliwie znaleźliśmy go w drodze powrotnej. Uff.
Szczęśliwie odnaleziony w drodze powrotnej Bob

Kolejnym urokiem parku jest jego bogactwo w faunę. Jadąc drogą pod wieczór musieliśmy jechać bardzo po woli, gdyż co chwilę mijaliśmy stojące tuż przy drodze Wallabies (pojęcia nie mam jak to zwierze nazywa się po polsku - to taki mniejszy kangur) i nieco dalej od drogi Emu.
Emu

W całym tak ogromnym parku jest tylko jedna sklepo-jadłodajnia - serwowane w niej są posiłki na wynos. Niestety ich spożywanie jest bardzo dyskomfortowe. Cały czas trzeba się odganiać od mew i kolorowych papug próbujących atakować posiłek. Odwrócenie na chwilę wzroku lub odrobina nieuwagi, może oznaczać stratę hamburgera lub kilku frytek lub, jak w przypadku Doroty, jabłka.
Ptactwo, które agresywnie zaatakowało nasz posiłek

To, co mi się niezbyt podoba w Australii, to brak możliwości zwiedzania terenów pozamiejskich bez samochodu. W miejsca oddalone od miast nie ma możliwości dojechania publicznym transportem. Do parku Wilsons Promontory, ani w jego okolice, nie dojeżdża żaden autobus ani pociąg. Żeby dotrzeć z Melbourne na miejsce i podróżować po parku musieliśmy wynająć samochód. Na szczęście wynajem samochodu w Australii jest relatywnie tani.
Na wycieczkę zarezerwowałem Nissana Tiidę, ale na miejscu w wypożyczalni okazało się, że nie mają samochodu tej klasy. Dostałem więc Toyotę Camry - rewelacyjne Auto! Trochę wrażenie zostało popsute po pierwszej wizycie na stacji benzynowej (prawie 10l/100km), ale przy tutejszych cenach benzyny nie jest to dużym problemem. Benzyna w Australii w przeliczeniu na złotówki kosztuje jakieś 2,7 złotych za litr :-)
Nasz środek transportu w Wilsons Promontory - Toyota Camry

Za tydzień wybieramy się na tydzień na gorący Queensland. Jak na razie wciąż nie mamy planów - lecimy samolotem do Brisbane, tam wynajęliśmy samochód, bierzemy namiot i prawdopodobnie plan będzie powstawał na bieżąco w czasie wycieczki. Mam nadzieję, że będzie przynajmniej tak fajnie jak na wycieczce do Wilsons Promontory. Więcej zdjęć znajdziecie w naszej galerii.
Tęcza, którą widzieliśmy w drodze powrotnej


2 komentarze:

Unknown pisze...

kurcze, uderzające jest wrażenie odludzia na tych zdjęciach. Ale zazdroszczę Wam zbliżającego się wielkimi krokami lata:(
U nas szaro, buro, dnie coraz krótsze. Na pocieszenie, Dzio specjalnie dla Was naprawił ( zaniósł do naprawy) nasz komp i juz możemy swobodnie komunikować się przez skypa.
Pozdrawiam z ciemnej Polski:)
Ps. mama mowiła, że do Szwecji na 3 miechy się wybieracie?:) super.

Anonimowy pisze...

Dobrze, że Bobowi nic się nie stalo. Zaginięcie na takim odludzi graniczy z ... w każdym bądź razie dobrze,że się odnalazl.

Pozdrawiamy
Thomasze