sobota, 14 marca 2009

Gravity Canyon wielki powrót

Nie stało się tak, jak zapowiadałem w poprzednim poście - w sobotę nie pojechaliśmy na bungy, bo nie udało nam się wynająć samochodu. Sprawdziliśmy w Avis i Apex i wszystkie auta były zajęte. Pojechaliśmy więc z Pawłem i Drew następnego dnia, w niedzielę. Było świetnie! Co prawda na bungy skoczyli tylko Paweł i Drew - Dorota została w Melbourne i nie miałem dla kogo się popisywać ;) . Skoczyłem za to na Giant Swing - zabawa okazała się równie emocjonująca, lub nawet bardziej niż bungy. W przypadku skoku na bungy najtrudniejesze jest przełamanie się i dobrowolne rzucenie się w przepaść. W skoku na Swing moment swobodnego lotu jest dłuższy, i się to spadanie naprawdę czuje.

Tutaj jest wideo:


Dzisiaj wróciliśmy z tygodniowej wyprawy campervanem po Tasmanii - wycieczka udała się rewelacyjnie i wkrótce zamieszczę relację.

sobota, 28 lutego 2009

Podsumowanie ostatnich trzech tygodni


Zakręcona dzielnica Fitzroy

Ponieważ trochę zapuściłem Bloga, w tym jednym wpisie postanowiłem trochę nadgonić i krótko opisać zeszłe 3 tygodnie, czyli czas po naszym powrocie z Nowej Zelandii do Melbourne. Krótko po powrocie postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę rowerową. Sprzyjała temu umiarkowana pogoda, bo temperatura spadła poniżej 30 stopni (krótko przed naszym przyjazdem było ponad 40).


Na rowerach

W tygodniu wybraliśmy się z Marcinem, Michałem, Pawłem, Kubą, Mateuszem i Tomkiem na nocne obfotografowywanie Melbourne. Kilka zdjęć nawet mi się podoba :-)


Melbourne nocą.

Galeria ze zdjęciami jest tu:
http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/20090219MelbourneNoca#slideshow

Dorota wybrała się na wycieczkę do Port Melbourne. Nigdy tam nie byłem, ale zdjęcia z wycieczki Doroty zachęcają mnie, żeby się tam przejechać.


Port Melbourne

Tu jest cała galeria:
http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/PortMelbourne#slideshow/5305423909068166722

W weekend pojechaliśmy z Ludwiką, Sylwią, Dorotą, Zuzią, Tomkiem, Marcinem i Olkiem na wycieczkę. Najpierw w okolice Geelong do parku rozrywki Adventure Park. Tam pozjeżdżaliśmy na zjeżdżalniach wodnych, postrzelaliśmy z łuku, dzieciaki miały okazję poprowadzić samochody elektryczne. Było super. Potem pojechaliśmy do Point Lonsdale, gdzie chwilę poleniuchowaliśmy nad morzem.


Olek się wspina


Nasza wycieczka (na zdjęciu brakuje mnie i Tomka :-) )


Molo

Wycieczka była naprawdę super. Następnego dnia wyleciałem, tym razem niestety sam, na 2 tygodnie do Nowej Zelandii. Na ten weekend mieliśmy z Drew i Karolem zaplanowane pokonanie szlaku Tongariro Crossing, ale niestety fatalna pogoda pokrzyżowała plany. Zamiast tego za pół godziny wyruszamy z Drew i Pawłem do Gravity Canion skoczyć na bungy. Wiem, już tam skakałem, ale to naprawdę fajne i wciąga :-)

czwartek, 26 lutego 2009

Nowa Zelandia - południowa wyspa, część III

I znowu trochę zapuściłem się z aktualizacją bloga i zaległości się narobiły. Z południowej wyspy wróciliśmy ponad 2 tygodnie temu, ja jeszcze nie dokończyłem opisu wycieczki a od czasu naszego powrotu wydarzyło się parę ciekawych rzeczy, które postaram się streścić w następnym wpisie (mój ponowny wylot do Nowej Zelandii, próba fotografowania Melbourne w Nocy, wyjazd do Adventure Park i Point Lonsdale, wycieczka rowerowa...). Tymczasem w telegraficznym skrócie postaram się opisać do końca naszą wyprawę na południową wyspę.

Droga do Christchurch
Kolejnego dnia czekała nas przeprawa z zachodu wyspy na wschód, przez wzbudzającą zachwyt wielu turystów centralną część wyspy. Do Christchurch postanowiliśmy pojechać przez słynne Arthur's Pass. Niestety, tego dnia pogoda nam nie dopisała i obfotografowywane wielokrotnie na użytek albumów i przewodników widoki były przesłonięte chmurami. Mimo tego droga zrobiła na nas wrażenie.


Arthur's Pass

Jechaliśmy cały dzień aż wieczorem dojechaliśmy do Christchurch


Christchurch

Miasto nie wywarło na nas specjalnego wrażenia, ot takie duże jak na nowozelandzkie warunki miasto (350 tysięcy mieszkańców). Zjedliśmy pizzę, przespaliśmy się w hostelu i wyruszyliśmy znowu - z powrotem na zachodnią część wyspy, a dokładnie na północno-zachodnią, do Nelson.

Droga z Christchurch do Nelson
Tym razem pogoda nam dopisała i mogliśmy podziwiać Lewis Pass w pełnej krasie.


Lewis Pass Rd.

Zatrzymaliśmy się w Buller Gorge, żeby zobaczyć najdłuższy most wiszący w Nowej Zelandii i zafundować Olkowi namiastkę sportu ekstremalnego. Taki kilkudziesięciometrowy zjazd czymś w rodzaju Flying Foxa :-)




Buller Gorge


Buller Gorge Cometline

Nelson i Abel Tasman
Wieczorem dojechaliśmy do Nelson, gdzie postanowiliśmy spędzić 2 kolejne noce i wypocząć w parku Abel Tasman. Następnego dnia pojechaliśmy do osławionego, przyciągającego rzesze turystów parku Abel Tasman. Jest to jeden z najmniejszych parków w Nowej Zelandii, ale mimo tego cieszy się ogromną sławą. Turystów przyciągają błękitne, być może kiedyś zaciszne zatoki. Kursują tam tzw. taksówki wodne - wykupuje się bilet na jedną z plaż i taka taksówka nas tam wywozi i potem odbiera o wyznaczonej godzinie. My za radą pani w recepcji zdecydowaliśmy się na spędzenie dnia w Bark Bay.


Water Taxi




Bark Bay

Rejs motorówką bardzo mi się spodobał - Olkowi wręcz przeciwnie :-) Motorówka bardzo skakała na morskich falach i nawet osobie bez choroby morskiej po chwili mogło się zrobić bardzo niedobrze.

Wieczorem w Nelson spędziliśmy bardzo miły wieczór z Pawłem.

Droga do Picton i rejs promem
Następnego dnia rano wyruszyliśmy do Picton, skąd wieczorem odpływał nasz prom do Wellington. Do Picton pojechaliśmy alternatywną, bardzo malowniczą trasą. Zboczyliśmy na Kanepuru Rd, żeby obejrzeć fiordy.


W drodze do Picton


Nasz prom

Rejs promem był fantastyczny i oglądanie z jego pokładu fiordów zrobiło na nas ogromne wrażenie. Prom był świetnie wyposażony: bar, restauracja, kino, plac zabaw dla dzieci, salon gier... Po spędzeniu dłuższej chwili na tarasie widokowym z przyjemnością odpoczęliśmy w barze :-)






Rejs Promem

Noclegu w Wellington użyczył nam pod swoją nieobecność w mieszkaniu Paweł, któremu jesteśmy za to bardzo wdzięczni. Stokrotne dzięki! Następnego dnia wróciliśmy nieco stęsknieni za wielkomiejskim życiem do Melbourne. Szczęśliwie ominęła nas fala upałów, bo jak przyjechaliśmy było już tylko około 25 stopni, a jeszcze 2 dni przed naszym przyjazdem ponad 45. Była to jedna z naszych bardziej udanych wycieczek.

W tym albumie możecie znaleźć więcej zdjęć z parku Abel Tasman, drogi do Picton i rejsu promem: http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/NowaZelandiaSouthIslandCzIIIAbelTasmanQueenCharlotteDrFerry#

W tym albumie: http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/NowaZelandiaSouthIslandCzIIQueenstownWestCoastCanterbury# pod zdjęciami z Pancace Rocks możecie zobaczyć zdjęcia z Queenstown i centralnej części wyspy

wtorek, 17 lutego 2009

Nowa Zelandia – południowa wyspa, część II

W drodze do Queenstown

Z Te Anau wyruszyliśmy znowu najwcześniej jak tylko się nam udało, czyli o 9tej rano. Tego dnia mieliśmy zaplanowany najdłuższy kawałek wycieczki. Przejechaliśmy tego dnia prawie 500km – jak na Nową Zelandię, to bardzo dużo. Drogi tam są bardzo kręte, w dużej części górskie. Do tego najliberalniejszym ograniczeniem na Nowo Zelandzkich drogach jest 100km/h. I lepiej dozwolonych prędkości nie przekraczać, bo radary są tam dużo skuteczniejsze niż w Polsce i zza każdego zakrętu może wyjechać radiowóz a wszystkie radiowozy mają tam zainstalowane z przodu urządzenia pomiarowe i policjant nie musi niczego udowadniać. W tym wypadku w domyśle zawsze ma rację. Za przekroczenie dozwolonej prędkości o 30km/h zabierane jest prawo jazdy. Raczej wszyscy na drodze przestrzegają przepisów… no, może poza motocyklistami, ale akurat ta grupa kierowców wszędzie lubi ryzyko.

Pierwszą rzeczą która nas tego dnia urzekła to droga nad jeziorem Wakatipu w okolicach Queenstown.

Jezioro Wakatipu

Naprawdę boskie. Samo osławione Queenstown, do którego wpadliśmy przejazdem nie zrobiło na nas oczekiwanego wrażenia… ot, takie Las Vegas dla back packers’ów. Strasznie tłoczno, nad miastem wciąż krążą samoloty z ludźmi chętnymi wrażeń dostarczanymi przez skydiving. Wszędzie atmosfera totalnej komercji, rafting, bungy, skydive, paraglade, jet boating i co tam jeszcze w tej kategorii wymyślono. I oczywiście te wszystkie rozrywki kosztują dużo więcej niż wszędzie indziej. Bo to Queenstown.

Jeziora Hawea i Wanaka. Na północ od Queenstown

Czym prędzej opuściliśmy Queenstown i pojechaliśmy dalej na północ fantastyczną górską drogą.

Droga prowadząca na północ z Queenstown

Po ponad stu kilometrach dotarliśmy nad Lake Hawea, gdzie postanowiliśmy zażyć kąpieli. Woda była nieco zimna, ale za to krystalicznie czysta – w miejscach, gdzie nie sięgałem nogami dna, było ono wyraźnie widoczne. Do tego te góry wyrastające wprost z jeziora i spokój.

Kąpiel w jeziorze Hawea

Przez następnych kilkadziesiąt kilometrów jazdy szczęka moja prawie sięgała siedzenia. Takie wrażenie zrobiła na mnie droga prowadząca nad brzegiem jeziora Hawea a później Wanaka.

Potem w parku Mt Aspiring zrobiliśmy krótką przerwę na obejrzenie Blue Pools – bardzo malownicze, położone w górach zagłębienia w rzece.

Blue Pools

Dalej drogą czasem zbliżającą kilkanaście metrów do morza Tasmana dojechaliśmy do miejsca naszego noclegu – miejscowości Fox Glacier.

I tu niemiła niespodzianka – schronisko w którym spaliśmy w miejscowości Fox Glacier to jakaś pomyłka. Było to kilka pokoi przylegających do knajpy, brudno i nieprzyjemnie. Jako oświetlenie służyła żarówka wisząca na kablu. Cóż, ale cena była bardzo konkurencyjna (około 50 dolarów nowozelandzkich, czyli jakieś 90 zł za noc). Po spędzeniu tam nocy z ulgą wyruszyliśmy dalej.

Fox Glacier i Lodowiec Franciszka Józefa

Głównymi atrakcjami regionu były dwa lodowce: osławiony lodowiec Franciszka Józefa i nieco mniejszy, ale naszym zdaniem ładniejszy oddalony kilkadziesiąt kilometrów dalej lodowiec Fox Glacier. Lodowce te można zwiedzać na różne sposoby: podejść do nich we własnym zakresie (tą opcję wybraliśmy), wybrać się na zorganizowaną wycieczkę i wspiąć się na nie lub podlecieć do tychże lodowców helikopterem lub małym samolotem (jest nawet nieco droższa opcja z lądowaniem). Ponieważ tego dnia było bardzo pochmurnie z opcji samolotu lub helikoptera zrezygnowaliśmy. Obejrzeliśmy lodowce z odległości i zrobiły na nas ogromne wrażenie.

Lodowiec Franciszka Józefa

W drodze spod lodowca

Paparoa, Pancake Rocks i nasz kolejny nocleg

Po obejrzeniu lodowców pojechaliśmy przecudowną drogą dalej na północ. Droga na początku wiła się pośród gór, z których spływały wodospady. Potem droga ta prowadziła nad morzem Tasmana i moim zdaniem pod względem urokliwości przewyższała osławioną, australijską Great Ocean Road. Dotarliśmy do parku Paparoa, w którym główną atrakcją są znajdujące się w miejscowości Punakaiki wyrzeźbione przez ocean skały Pancake Rocks.

Pancake Rocks

Była to końcówka dnia, więc po krótkim spacerze wyruszyliśmy do miejsca naszego noclegu – farmy położonej 2 kilometry na północ od Charleston. Jest to bardzo zaciszne miejsce. Na farmę wjeżdża się parę kilometrów szutrową, nieco mroczną drogą, przy której stoją stare, rozgruchotane maszyny rolnicze. Sama farma też wygląda nieco mrocznie, ale zostaliśmy bardzo mile zaskoczeni.

Gospodarz okazał się być niezwykle interesującą osobą. Całe swoje życie poświęcił podróżom i dom w środku przypominał jakieś wypełnione pamiątkami z całego świata muzeum Tonego Halika. I jak sam gospodarz stwierdził, niewiele jest miejsc na globie w których nie był, a jednym z tych nielicznych miejsc jest Polska. Przyczyną okazały się problemy oraz koszty związane z otrzymaniem na początku lat 90tych polskiej wizy (mimo, że kilkakrotnie gościł w Czechach). Oprócz nas gościem na farmie był pewien amerykański młodzieniec, któremu ta atmosfera tak się spodobała, że w tym miejscu zasiedział się, o ile go dobrze zrozumieliśmy, 2 miesiące. Wspólnie z gospodarzem oraz kolegą z USA obejrzeliśmy Harrego Pottera, porozmawialiśmy i przy płaceniu za nocleg spotkała mnie kolejna miła niespodzianka – gospodarz mi zwrócił prawie połowę opłaconej kwoty i dorzucił pluszową maskotkę kiwi, w której Olek się zakochał :-)

Zdjęcia z tej części wycieczki, oraz z drogi do Christchurch znajdziecie w naszej galerii na picasie

poniedziałek, 16 lutego 2009

Nowa Zelandia – południowa wyspa, część I

Postanowiłem się w końcu zabrać za zaległy opis naszej wyprawy na południową wyspę. Wycieczka była przednia! Może na początku parę faktów w liczbach :-)

  • Jeśli liczyć lot z Polski do Australii jako jeden lot, to Olek właśnie miał swój jubileuszowy, dziesiąty, lot samolotem :-) Nieźle jak na dwulatka, nie?
  • W ciągu tygodnia przejechaliśmy samochodem 2547km
  • Na benzynę wydaliśmy łącznie około 320 nowozelandzkich dolarów (licząc po dzisiejszym, bardzo wysokim kursie dolara to jakieś 600 zł). Toyota Camry, która była naszym środkiem transportu na wycieczce, pali jak smok. Poza tym jeździliśmy głównie górskimi drogami.
  • Trzeciego skoku bungy nie było :-)

Przez prawie całą wycieczkę mieliśmy świetną pogodę – było słonecznie i całkiem ciepło. Tylko jeden dzień mieliśmy deszczowy i jeden pochmurny. W Nowej Zelandii taka pogoda nie zdarza się często. Ogromne szczęście mieliśmy na Fiordlandzie – jest to jedno z najwilgotniejszych miejsc na ziemi. Średnia roczna suma opadów wynosi tam 7200mm (dla porównania w Polsce jest to 600mm rocznie). W czasie naszej bytności w tym parku mieliśmy dwa słoneczne dni pod rząd.

Dzień 1 - Dunedin.

Naszą wyprawę rozpoczęliśmy w Dunendin, gdzie dolecieliśmy z Wellington - miejscowości znajdującej się na południowo-wschodnim krańcu południowej wyspy. Tego dnia mieliśmy w planach dojechanie do Te Anau, więc Dunedin i okolice Dunedin zwiedziliśmy bardzo pobieżnie. Miasto ma charakter kojarzący się z miastami w Szkocji – wyraźnie nawiązują do tego kamienne budynki w centrum. Zresztą akurat jak przyjechaliśmy do centrum odbywał się tam bardzo malowniczy protest przeciw czemuś tam. Na czele demonstracji szła ludowa kapela szkocka przebrana w kitle, grająca na kobzach.

Manifestacja przeciw czemuś

Zjedliśmy, bardzo obiegowo zwiedziliśmy centrum i pojechaliśmy na krótką objazdówkę wokół cypla Otago Penisula znajdującego się w pobliżu miasta. Z gór na tym cyplu rozciąga się piękny widok na miasto.

Widok z Otago Penisula

Ponieważ się spieszyliśmy zrezygnowaliśmy z kilku atrakcji, oferowanych w tym regionie: zwiedzenie zamku zbudowanego na modę szkocką (pomyśleliśmy sobie, że podobne zamki możemy zobaczyć przy okazji będąc w Szkocji), oraz rejs statkiem mający na celu oglądanie ptactwa (wiecie, jaki stosunek do ptactwa ma Dorota).

Z Dunedin wyruszyliśmy około 300 km na zachód do Te Anau, miejscowości znajdującej się na skraju parku Fiordlands. Tam postanowiliśmy spędzić 2 kolejne noce.

Wieczór w Te Anau

Na nocleg w Te Anau, podobnie jak w pozostałych miejscach na tej wycieczce, zdecydowaliśmy się w schronisku – na tej wycieczce na nowo odkryłem urok schronisk: młodzieżowej atmosfery, możliwości poznania bardzo ciekawych ludzi, przespania się w ciasnym pokoju pozbawionym większych wygód, oraz oczywiście niezwykle konkurencyjnej ceny w stosunku do moteli. Akurat to schronisko należało do YHA, więc się nie obawialiśmy o standard i faktycznie, poza absurdalnie ciasnym pokojem dyskomfortów nie było :-)

Dzień 2, Milford Sound

Następnego dnia wyjechaliśmy do Milford Sound – oddalonej około 120km od Te Anau przystani. Wyruszyliśmy tam z samego rana, przed 9tą, ale pokonanie tych 120km zajęło nam prawie do godziny 12. Droga tam była bardzo kręta i ciasna. Po drodze zrobiliśmy sobie też kilka przystanków, żeby pozachwycać się widokami, jakich do tej pory nigdy w życiu nie widziałem. Kraina ta wygląda niesamowicie bajkowo – zielono, w koło wysokie wodospady. Niesamowite.

Droga do Milford Sound

Olek przy Mirror Lakes

Mirror Lakes

W parku Fiordlands rezydują ogromne, wredne papugi o nazwie kea. Jest to jedyny na świecie górski gatunek papugi. Ptaki te bez strachu podchodzą do ludzi, wyrywają anteny z samochodów, dziobem przebijają opony i obuwie zostawione pod namiotem. Nam kea usiadła na dachu samochodu i naprawdę ciężko ją było przepędzić. Trącałem patykiem aż w końcu niechętnie odleciała :-)

Kea na naszym aucie

Do Milford Sound dojechaliśmy przed godziną 12 i ledwo zdążyliśmy na trzygodzinny rejs statkiem, na który mieliśmy wcześniej wykupiony bilet :-) Wypłynęliśmy, żeby obejrzeć fiordy z zatoki, skąd widok jest, jak osobiście się przekonaliśmy, najpiękniejszy. Te widoki masywnych ogromnych gór, wyrastających prosto z wody, po których zboczach spływają liczne wodospady, to jest coś, czego żadne zdjęcia (a przynajmniej moje) nie oddadzą – myślałem, że takie rzeczy istnieją tylko w bajkach.

Statek podpływa pod wodospad

Wpływamy pod wodospad

Statek podpłynął pod jeden z licznych wodospadów, po drodze delfiny bawiły się ścigając się ze statkiem, pływając pod jego pokładem i skacząc wokół niego.

Delfin

Po rejsie wracaliśmy niespiesznie, zatrzymując się jeszcze w paru miejscach w parku. Niestety, z wielkim żalem następnego dnia wyjeżdżaliśmy z parku, a szkoda, bo w samym parku Fiordlands można byłoby spędzić miesiąc, albo i dłużej – to najbardziej niesamowite miejsce jakie widziałem w Nowej Zelandii.

Więcej zdjęć z tej części wycieczki możecie obejrzeć w naszej galerii na picasie.

niedziela, 8 lutego 2009

Wróciliśmy do Melbourne

Ostatni tydzień spędziliśmy szwendając się po południowej wyspie Nowej Zelandii - było naprawdę niesamowicie. To co tam widzieliśmy, to chyba najpiękniejsze rzeczy jakie kiedykolwiek do tej pory mogliśmy oglądać. Ponieważ temat wymaga dłuższego opracowania, opis naszej wycieczki pojawi się wkrótce.
3 godziny temu wróciliśmy do Melbourne. Będziemy bardzo bardzo tęsknili za Nową Zelandią. Dziękujemy wszystkim naszym przyjaciołom, których tam poznaliśmy i mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy (najprawdopodobniej w Polsce :-) ).

wtorek, 27 stycznia 2009

Tongariro Alpine Crossing

I znowu mieliśmy fantastyczny weekend na północnej wyspie Nowej Zelandii. Udaliśmy się z naszym przyjacielem Pawłem na wycieczkę do parku Tongariro, żeby jeszcze raz zaatakować szlak Tongariro Alpine Crossing. Tym razem pogoda nam dopisała i wyprawa zakończyła się ogromnym sukcesem. Tradycyjnie wyruszyliśmy w sobotę z samego rana (pobudka przed 7 rano). Ponieważ zaplanowaliśmy ten weekend jako weekend sportów ekstremalnych, za namową Pawła zdecydowaliśmy się na samochód z manualną skrzynią biegów – okazało się, że przestawienie się na zmianę biegów inną ręką niż zwykliśmy to robić nie jest aż takie trudne.

Też za namową Pawła, Dawid zdecydował się znowu na skok na bungy – tym razem z wysokości 80 metrów w Gravity Canyon. Jeśli ktoś jest dociekliwy, jak to wyglądało, to może poszukać filmów z naszych skoków na youtube – ponieważ przeznaczone są dla dorosłego widza i to ze specyficznym smakiem, Dorota zabroniła umieszczać linka do nich na blogu. Ciekawostką jest, że przy obsłudze skoków, poza gościem na pontonie, pracowały same dziewczyny.


Stąd skakaliśmy

Prosto czwórkami do nieba szli…

Dyndam…

Więcej zdjęć jest w galerii tutaj: http://picasaweb.google.pl/daugustynowicz/20090124GravityCanyonBungy#

Do hostelu dotarliśmy wieczorem, więc już tego dnia nie mieliśmy okazji wyjść na szlak. Jednak ponieważ pogoda naprawdę dopisała po drodze oglądaliśmy fantastyczne krajobrazy.


Mt Ngaurahoe


Najpiękniejszy widok na świecie…

Pojechaliśmy do miejscowości National Park do tego samego schroniska w którym spaliśmy w zeszłym tygodniu. Schronisko w którym spaliśmy jest naprawdę świetnie wyposażone – wielki telewizor plazmowy na którym tego dnia co przyjechaliśmy wyświetlany był oczywiście Władca Pierścieni, kuchnia, bar, internet, na podwórku wanna z bąbelkami (tzw. Spa). Coś innego niż to, co do tej pory znałem jako schronisko.

W niedzielę z samego rana wyruszyliśmy na szlak. Dawid z Olkiem poszli w swoim tempie, a Dorota z Pawłem postanowili pokonać cały szlak.

Nasza-Trasa

Więcej na temat samego szlaku możecie przeczytać i zobaczyć tutaj: http://www.tongarirocrossing.org.nz

Szlak Tongariro Alpine Crossing w wersji podstawowej ma 18,5 kilometra, ale można go sobie urozmaicić wspinaczką na wulkany Mt Tongariro i/lub znany z Władcy Pierścieni jako Mount Doom - wulkan Mt Ngaurahoe. Dorota z Pawłem zdecydowali się na zdobycie wyższego: Mt Ngaurahoe (2287m.n.p.m.). Na szlak wychodzi się z parkingu Mangatepopo, a kończy się na oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów jazdy, parkingu na Ketetahi road. Trzeba więc sobie zorganizować transport - dojazdy oferowane są przez schroniska, albo tak jak w wypadku naszych dzielnych turystów trzeba dogadać się z mężem, aby czekał o wyznaczonej porze z drugiej strony szlaku.

Dawid i Olek wyruszyli w swoim tempie – udało im się dojść do wodospadów Soda Springs i stamtąd jeszcze kawałek się wspiąć na południowy krater. Nasz dzielny dwulatek sporą część trasy pokonał na swoich nogach, a część na tzw. barana (za barana oczywiście robił Dawid). Szczególnie go cieszyła samodzielna wspinaczka po skałach.


Pożegnanie Pawła i Dorotki


Kontemplacja przyrody


Soda Springs

Do samochodu Dawid i Olek wrócili około piątej po południu i pojechali do miejscowości National Park, gdzie zjedli obiad i czekali na wieści od naszych dzielnych traperów. Wieczorem Dawid z Olkiem pojechali do wyjścia ze szlaku, gdzie oczekiwali Pawła i Dorotki – Dawid miał nadzieję tam na spacer w górę rzeki, ale zmęczony Olek zasnął po drodze w samochodzie i nie udało się go obudzić. Dorota i Paweł ze szlaku wyszli po godzinie 21, czyli po zachodzie słońca – totalnie zmordowani, Dorota z pęcherzami na nogach, Paweł z potwornym bólem pleców.

Relacja Dorotki

Teraz ja muszę coś napisać o naszej wyprawie na Alpine Crossing. No – nie było lekko. Zaczęło się malowniczo i dość lajtowo pięknym spacerem do Soda Springs, gdzie pożegnaliśmy ostatni kibelek, z którego lekkomyślnie nie odwiedziłam. Potem nagle zrobiło się pod górę (ach, czemu w górach są góry :P), ale ciągle było nieźle. No i wyrosła przed nami Mt Ngaurahoe (czyli Mt Doom) w całej swej majestatycznej krasie.


Tongariro Alpine Crossing 154.CR2

Mount Doom (Mt Ngaurahoe)

Ponieważ mieliśmy niezły czas, pomyśleliśmy sobie, że podawany przez mapkę czas 1,5 godziny to dla jakichś mięczaków i my na pewno zrobimy ten szlak szybciej. Niestety nie wiedzieliśmy, dzielni traperzy, że na Mt Ngaurahoe wchodzi się zgodnie z zasadą “krok do przodu, dwa kroki w dół”. Podłoże po którym się idzie, czego nie widać ani na zdjęciach, ani z daleka, jest całkiem luźne (pył wulkaniczny), w dodatku cały czas jakieś kamienie latają koło głowy. Mi morale upadało, na szczęście Paweł je podtrzymywał i miałam okazję zobaczyć ogromny krater, dużo większy niż się spodziewałam i wspaniały widok ze szczytu.


Krater

To są zdjęcia z galerii Pawła, którą serdecznie polecam, ale uczciwie przyznaję, że niezupełnie zgodnie z prawdą jestem na nich zawsze na dwóch nogach. W rzeczywistości znaczną część trasy trzeba pokonywać na czworakach.

Za to zejście z góry poszło nam szybko, Paweł opracował sposób zjeżdżania z góry na nogach jak na snowboardzie. Ja trochę się bałam zbytnio rozpędzić, ale przyznaję, że w ten sposób można by być na dole bardzo szybko (niekoniecznie z wszystkimi zębami :P).

Acha, i buty górskie to nie jest wykreowana potrzeba! Nigdy by mi się tak nie przydały, a akurat ich nie miałam :(

Dalsza wędrówka wydała już nam się spacerkiem – przynajmniej ziemia nie uciekała spod nóg. Widzieliśmy przepiękny Czerwony Krater, Szmaragdowe Jeziora i Błękitne Jezioro – no, widoki zapierały dech. Zapach też… (siarkowodór)


Tongariro Alpine Crossing 154.CR2

Red Crater



Mount Doom (Mt Ngaurahoe) - na szczycie



Emerald Lake


Blue Lake (Te wai-whakaiata-o-te Rangihiroa)

Około 19 dotarliśmy do chatki – schroniska, gdzie wreszcie była toaleta, no i można było sobie uzupełnić wodę do picia – była to deszczówka, ale fajnie, że była. Droga z chatki na parking była już bardzo łatwa, ale dość długa. Ostatni kawałek, przez las, pokonaliśmy po ciemku. Mieliśmy nadzieję zobaczyć kiwi, ale niestety żadne nie wyszło do nas. No i wreszcie o 21 zobaczyliśmy samochód i zaniepokojonego Dawida. Zakwasy mam jeszcze dziś.

DZIĘKI CHŁOPAKI!!! BYŁO SUPER!!!!

Do domu dotarliśmy o godzinie drugiej rano – następnego dnia Dawid musiał wstać o siódmej rano, żeby odprowadzić samochód do wypożyczalni i pójść do pracy. Było naprawdę ciężko. Paweł zdecydował się na tzw. sickday’a.

Pełne galerie ze zdjęciami są w naszej galerii http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/20090126TongariroAlpineCrossing# i w galerii Pawła: http://picasaweb.google.com/p.savov/Tongariro# Polecamy!