sobota, 29 listopada 2008

Wellington - pierwszy tydzień

W zeszły poniedziałek dotarliśmy do Nowej Zelandii. Nie umieściliśmy wpisów na blogu, bo zepsuł nam się aparat (chce ktoś kupić Canona G9 z silniczkiem do którego dostał się piasek?) i dopiero wczoraj kupiliśmy nowy - naszą pierwszą lustrzankę.
W czasie lotu były straszne turbulencje i nawet przez moment przyszło mi do głowy, że nie dolecimy, ale pilot przez głośnik uspokoił moje obawy. Przez 10 minut lotu tak trzęsło samolotem, aż myślałem, że zaraz odpadną skrzydła.

Pierwsze dwa dni w Wellington potwierdziły historie, które wcześniej słyszałem o tym mieście. Olek na pytanie jak mu się podoba miasto, odpowiedział zdaniem "pada deszcz i wieje". I tak faktycznie przez pierwsze dwa dni było :-) Natomiast ostatnie dwa dni są upalne - dzisiaj czuję, że znowu się spaliłem i jutro będę cierpiał.
Pierwsze wrażenie z miejsca: jest naprawdę niesamowite! Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Wellington jest położone pośród gór nad samym oceanem. W czasie drogi taksówką z lotniska miasto sprawiło wrażenie jakiejś górskiej osady. Samo centrum też zostało wybudowane jakby w górach - chodząc po mieście pokonuje się ogromne różnice poziomów. Żeby z ulicy na której mieszkamy (The Terrace) dostać się na równoległą uliczkę, która jest jakby główną ulicą w centrum, najłatwiej jest wejść do hotelu naprzeciwko naszego hotelu i tam zjechać windą 4 piętra w dół i wyjść po drugiej stronie budynku. Niesamowite! Wellington, jak na stolicę kraju, jest bardzo małym miastem. Mieszka tu około 350 tysięcy mieszkańców - czyli mniej więcej tyle co w Bydgoszczy. Niewiele więcej niż na przykład w Białymstoku (ok 300 tys). Zresztą samą Nową Zelandię zamieszkuje zaledwie około 4,1 miliona mieszkańców - czyli niewiele więcej niż na przykład Melbourne (3,7 mln)

Dzisiaj mieliśmy bardzo intensywny dzień. Rano wjechaliśmy kolejką zwaną Cable Car, która jest jedną z bardziej charakterystycznych rzeczy Wellington, do ogrodów botanicznych. W parę minut kolejka pokonuje dystans około 600 m i wwozi pasażerów na wysokość ponad 100 m.n.p.m (startując z poziomu prawie równego morzu).

Wejście do kolejki

Kolejka na szczycie

Widok ze szczytu na miasto

Ogród jest niesamowity! Zrobił na nas ogromne wrażenie - jest cudownie położony. Dużo w nim pagórków, ukrytych wązkich ścieżek, punktów z których rozciąga się niesamowity widok na miasto. Jest też rewelacyjny plac zabaw - chyba właśnie ten plac zabaw najbardziej spodobał się Olkowi z naszej całej dzisiejszej wycieczki :-)

I jeszcze jeden widok na miasto

Dawid jako sztafaż

Z ogrodu przeszliśmy pieszo do miasta po drodze przechodząc przez malowniczy, zabytkowy cmentarz.


Cmentarz nad miastem

I wyszliśmy koło parlamentu.
Parlament

Następnie, ze śpiącym Olkiem w wózku, rozpoczęliśmy wędrówkę na Mount Victoria - górę liczącą aż 200 m.n.p.m. Wcześniej przeszliśmy sobie przez miasto, podziwiając zatłoczoną plażę w samym centrum - postanowiliśmy, że jutro się na nią wybierzemy.
Plaża w pobliżu centrum

Podejście na górę wyglądało łagodnie, a potem zaczęły się schody - w sensie jak najbardziej dosłownym. Trzeba było wnieść wózek spory kawałek po schodkach. W ogóle z wózkiem czasem jest problem, niby potrzebny, a jednak niekiedy staje się balastem. Na szczęście mój silny mąż - bo w międzyczasie zmienił się narrator tej opowieści - poradził sobie doskonale i tylko raz się obalił. Generalnie, cały czas zastanawialiśmy się jak żyją ludzie w domkach, które stoją czasami wysoko na górze i podejście jest dość strome. Myślę, że chyba są przyzwyczajeni, no i pewnie mają niezłą kondycję. Może my też wkrótce takiej nabierzemy.


W drodze na Mount Victoria

Widok z góry - co nie oznacza bynajmniej, że od razu znaleźliśmy się na samym szczycie - był cudowny, niesamowity i w ogóle ach i och. Nie wiem, czy zdjęcia to oddadzą, bo jesteśmy początkującymi lustrzankowiczami i na pewno wielu z was udałoby się to lepiej. Ale się staramy. A oto efekty:







Więcej zdjęć możecie zobaczyć w naszym albumie na picasie

poniedziałek, 17 listopada 2008

Wyjeżdżamy do Nowej Zelandii

Hej! Dzisiaj się dowiedziałem, że w poniedziałek za tydzień jedziemy na dwa miesiące do Nowej Zelandii. Tam też spędzimy mój najbliższy tygodniowy urlop. Do Melbourne wrócimy na 15 dni w okolicach świąt. Ale fajnie - więcej detali napiszę jak będę coś więcej wiedział :-)

sobota, 15 listopada 2008

Wyprawa na tropikalny Queensland, część II

Na początku tradycyjnie polecam naszą galerię na Picasie, gdzie można obejrzeć więcej zdjęć.

Kolejne 4 dni spędziliśmy w miejscowościach 1770 oraz Agnes Water i okolicach. Wioska Town of 1770 (na mapach ta miejscowość istnieje pod alternatywnymi nazwami: Seventeen Seventy lub po prostu 1770) została tak nazwana na cześć Kapitana Cooka. Natomiast miasteczko Agnes Water, jak informuje tablica w mieście, swoją nazwę zawdzięcza statkowi Agnes, który zaginął w tamtych okolicach w XIX wieku. Statkiem tym płynęła matka późniejszego premiera Australii. Rząd australijski przez następne lata wydał wiele pieniędzy i poświęcono wiele energii, żeby odnaleźć ten statek, lecz niestety nigdy to się nie udało.

Agnes Water - najdalej wysunięta na północ w Australii plaża Surferów

Zresztą w Australii ginie i się nie odnajduje wiele różnych, często ważnych rzeczy. Na przykład w latach 90 XX wieku zaginął w czasie spaceru brzegiem oceanu w okolicach Melbourne premier Australii. Powstały różne teorie - od porwania przez chińską łódź podwodną lub kosmitów aż po mało prawdopodobne, jak na przykład spadnięcie z wysokiego klifu. W każdym razie nigdy go nie odnaleziono. Nie mówiąc już o częstych zaginięciach podróżników udających się w Australijski Outback, którzy wyjeżdżają i się nigdy nie odnajdują. Nam zaginął na wycieczce pokrowiec od aparatu, Bob budowniczy który się znalazł i moja bluza, która jak się potem okazało wcale nie pojechała z nami na wycieczkę.My, pozwolę sobie zdradzić happy end wycieczki, mimo, że tak mogło się wydawać, bo przez całą wycieczkę miałem wyłączony telefon, nie zaginęliśmy.



Town of 1770

Od razu po przybyciu na kemping w 1770 poszedłem wykupić jakąś wycieczkę na rafę koralową. Dziewczyna z recepcji kempingu doradziła nam całodniową wycieczkę, która miała się odbyć następnego dnia i na którą, jak się potem okazało, sama też się wybierała. Wypłynęliśmy niedużą, szybką łodzią motorową przeznaczoną na około 20 osób, ale która była zapełniona do połowy, na oddaloną 60km od brzegu rafę Fitzroy Reef. Płynęliśmy bardzo szybko - po półtora godziny byliśmy już na miejscu - cali mokrzy. Na miejscu czekało na nas sporo atrakcji - głównie pływanie z rurką (tzw. snorkeling) oraz pływanie małą łódką z której podwodny świat można było oglądać przez przeszklone dno.

W drodze na rafę

Nasza transport na rafę

Nurek

Rafa

Tego co widzieliśmy pod wodą żadne zdjęcia nie mogą oddać. To było naprawdę cudowne - kolorowy, bajkowy świat. Widzieliśmy jego mikroskopijną część - ten świat się ciągnie przez 2300 km! Jako ciekawostka - w ten sposób przewodnik Pascala przekonuje, że pływanie na wielkiej rafie w gruncie rzeczy nie jest niebezpieczne:
"(...)Czasami zdarzają się również drobne oparzenia po dotknięciu pewnego rodzaju koralowców. Bezwzględnie należy strzec się śmiertelnie niebezpiecznych meduz, występujących na rafie w lecie. (...) W stożkowatych muszlach zamieszkuje ślimak, który wytwarza parzący, niezwykle groźny jad. Nigdy nie należy także dotykać niewielkich ośmiornic w niebieskie plamki z gatunku Hapalochlaena, których jad jest śmiertelnie trujący. Bardzo niebezpieczna, gdy się ją nadepnie jest ryba-kamień, ukryta na dnie do złudzenia przypominająca kamień. (...) W rejonie rafy żyją małe, niegroźne rekiny, które nie atakują, jeśli nie zostaną sprowokowane."
I tak przekonani jeszcze dodatkowo przez przewodnika naszej wycieczki, że nie powinniśmy się niczego bać, zeszliśmy do wody. Niestety Olek trochę się bał i jedno z nas na zmianę musiało z maluchem zostawać na łodzi.



Kolejne dni spędziliśmy wylegując się na plażach, pływając kajakiem a wieczorami spożywając w przemiłym towarzystwie piwo. Na kempingu poznaliśmy Zbyszka i Edytę - turystów z Polski, którzy wybrali się na 5-cio tygodniową wyprawę camper vanem przez Australię. Rafa koralowa była w połowie ich wyprawy. Kemping opuszczali tego samego dnia co my i teraz ich miała czekać trudniejsza część wyprawy - dojazd przez outback do Alice Springs i stamtąd powrót do Adelajdy. Mamy nadzieję, że wszystko idzie jak należy.
Spotkaliśmy również niezwykłą parę ze Szwajcarii - w podróży byli od wielu tygodni. Przejechali samochodem terenowym ze Szwajcarii przez Nepal, Indie dalej przeprawili się z samochodem statkiem do Perth (Australia Zachodnia), skąd przez całą dziką Australię, omijając asfaltowe drogi, dotarli nad rafę. Niesamowite!

Tak czas spędzali Dorota i Olek. Dla siebie wyszukiwałem zacienionych miejsc.

Przed przyjazdem na Queensland uważałem, że legendy o Australijskim dialekcie angielskiego są nieco przesadzone. Wizyta w tamtych okolicach nieco zrewidowała ten pogląd. Angielski w tamtych okolicach jest nieco inny. Ludzie mówią jedynie delikatnie otwierając usta, do wszystkiego dodają końcówkę 'o'. Ja więc na Queenslandzie jestem 'Dejwo'. Do wizyty w smażalniach ryb zachęcał napis 'Fisho', etc. Na kempingu mijając kogoś raczej staramy się nie przechodzić obojętnie koło ludzi i rzucamy do mijanych współkempingowiczów jakieś "cześć jak leci", "hej", czy coś takiego. Starsi Australijczycy na takie przywitanie reagowali cmoknięciem z jednoczesnym pokiwaniem głową, takim gestem "nie". Na początku mnie to trochę zszokowało, ale potem się zorientowałem, że w ten sposób chyba okazują akceptację, lub może nawet chcą być mili. (Ja tego nie zauważyłam - Dorota. Te sytuacje miały miejsce głównie w męskiej toalecie i to może nieco tłumaczy sytuację - Dawid. A, chyba że tak - Dorota)

Na kempingach nieco zmieniliśmy tryb życia, ale chyba generalnie na wschodnim wybrzeżu Queenslandu toczy się ono trochę inaczej. Słońce w namiocie budziło nas około 5 rano i zwykle wstawaliśmy po pół godziny. Na śniadania jeździliśmy do kawiarni do Agnes Water - tam tak wcześnie w kawiarniach siedzieli już ludzie i były otwarte sklepy. Ciemno się robiło przed 19 i zwykle kładliśmy się spać przed 21. W Queenslandzie nie przestawia się zegarków na czas letni i zimowy, a do tego wschodnie wybrzeże położone jest na samym końcu strefy czasowej. To sprawia, że dzień budzi się tam o wiele wcześniej (około 2 godziny) i zasypia wcześniej, niż do tego przywykliśmy. Do tego potworne upały o tej porze roku sprawiające, że dzień mija strasznie leniwie.

Kawiarnia w Agnes Water

Wzniesienie Ganooga Nooga

Po kilku dniach biwakowania w sobotę rano wyruszyliśmy do Brisbane. Jak na złość, o ile przez cały pobyt było nie do wytrzymania gorąco i słonecznie, akurat jak zabraliśmy się za składanie namiotu zerwała się chmura. Słonecznie zrobiło się znowu dopiero po złożeniu namiotu. Podróż do Brisbane zajęła nam około 6 godzin. Tam, w hotelu, po kilku dniach spędzonych w prymitywnych warunkach, w końcu doprowadziliśmy się do porządku i wieczorem odwiedziliśmy starą koleżankę z liceum - Asię. Dziękujemy za wspaniały wieczór i kolację!

Rano w niedzielę zrobiliśmy jeszcze krótki spacer po Brisbane i po 13 wylecieliśmy spowrotem do Melbourne. Samo Brisbane zupełnie nie sprawia wrażenia dużego miasta. Jest to trzecie co do wielkości miasto w Australii - żyje w nim 1,5 miliona ludzi, czyli mniej więcej tyle co w Warszawie. W samym mieście zrobiliśmy tylko krótki spacer i zwiedziliśmy je przez szybę samochodu, więc mogę opisać tylko powieszchowne wrażenia. Miasto sprawia wrażenie bardzo spokojnego, w którym życie toczy się po woli. Jakoś nie uderzają w oczy przepełnione witryny sklepowe a szklane biurowce nie wydają się dominować nad resztą miasta. O ile w Melbourne nigdy nie widziałem rdzennych mieszkańców kontynentu (Dorota widziała raz) o tyle w Brisbane Aborygeni są widoczni - podobnie jak w Northern Teritorry niespiesznie spędzający czas. Brisbane zrobiło na nas bardzo fajne wrażenie miejsca w którym chciałbym zamieszkać.



W Brisbane

poniedziałek, 10 listopada 2008

Wyprawa na tropikalny Queensland, część I


Wróciliśmy! Czy przywieźliśmy jakieś egzotyczne choróbsko powinno okazać się na dniach. Było fantastycznie. Mieszkając na kempingach byliśmy bardzo blisko dzikiej przyrody, poznaliśmy wspaniałych ludzi a także zdobyliśmy sporo doświadczenia, które może być przydatne na następnej wyprawie na kemping.

Wylecieliśmy około 9 rano w Zaduszki z Melbourne z lotniska Avalon - to takie lotnisko kilkadziesiąt kilometrów od Melbourne z infrastrukturą zbliżoną do lotniska w Bydgoszczy. Do Brisbane dotarliśmy po dwóch godzinach lotu. Tam odebraliśmy samochód i pierwsza wpadka. Okazało się, że jak parę dni wcześniej rezerwowałem w nocy samochód to coś mi się pomyliło i zarezerwowałem na 1go października 2009 roku. Nie wiem, jak to się stało :-) Na szczęście samochodów było pod dostatkiem i znowu dostaliśmy samochód o klasę wyższy niż ten, co zamówiliśmy w niższej cenie. Znowu Toyota Camry - uwielbiam ten samochód!


Z lotniska pojechaliśmy do parku Brisbane Forest Park oddalonego paręnaście kilometrów na zachód od Brisbane. Tam trochę pokrążyliśmy samochodem po górzystych, krętych drogach tak tylko, żeby porównać sobie z podobnie położonym w pobliżu Melbourne parkiem Dandenong, i ruszyliśmy dalej na północny wschód nad Sunshine Coast, gdzie zaplanowaliśmy pierwszy nocleg (jakieś 200 km od Brisbane).


W drodze nad Sunshine Coast

Postanowiliśmy się rozbić na jednym z campingów położonych gdzieś w Cooloola Coast (północna część Słonecznego Wybrzeża). Niestety, po wizycie w QPWS (to taka obsługa parków) w Tewantin okazało się, że wszystkie te kempingi zarządzane przez QPWS są dostępne jedynie dla samochodów z napędem na cztery koła. Szczęśliwie naszą rozmowę w biurze usłyszała pani, która nam doradziła kemping w ośrodku w którym jest zatrudniona, gdzie dotarliśmy po przeprawie promem przez rzekę.


Przeprawa promem

Kemping był naprawdę fantastyczny - dosyć dziki. Pomiędzy namiotami w nocy i rano biegały kangury (z rana obudziła mnie para kangurów parząca się tuż pod naszym namiotem :-)).

Olek, kangur i nasz profesjonalnie rozłożony namiot

Pełno było różnokolorowych ptaków i owadów.


Papuga na drzewie koło naszego namiotu

Do niedogodności zaliczyłbym prysznice, które wg. napisu działały przez minutę po wrzuceniu do nich 40 centów. Niestety nie działały :-). Pozostawała kąpiel w basenie - na kempingu był całkiem fajny odkryty basen.
Byliśmy jednymi z bardzo nielicznych ludzi na tym kempingu z samochodem osobowym - poza nami były prawie same terenówki. I niestety, okazało się, że zwiedzanie tych terenów bez samochodu z napędem na 4 koła było bardzo trudne. Pozostawało testowanie właściwości terenowych Toyoty Camry - radziła sobie całkiem nieźle :-). Niestety, z braku samochodu 4x4 nie zwiedziliśmy Fraser Island - atrakcji, którą bardzo chcieliśmy obejrzeć. Jest to największa na świecie piaskowa wyspa.


Toyota Camry z dala od szosy


Większość ciekawych miejsc w okolicy była niestety dostępna tylko dla samochodów terenowych... lub czasami na piechotę. Daleko amator jazdy terenówką po plaży

Po dwóch dniach spędzonych na Słonecznym Wybrzeżu (Sunshine Coast) postanowiliśmy wyruszyć dalej na północ, gdzieś w pobliże Wielkiej Rafy Koralowej. Ponieważ cała wyprawa była improwizowana, więc dopiero gdzieś w drodze Dorota zadecydowała, że jedziemy do miejscowości Town Of 1770.

O tym wyborze zadecydowały dwa argumenty:
  • jest to miejsce, gdzie 24 maja 1770 wylądował kapitan James Cook i się zorientował, że jest na kontynencie, na którym wcześniej żaden Europejczyk wcześniej nie był (współczesne badania pokazują, że mogło być nieco inaczej). Uświadomił biednych Aborygenów, że właśnie zostali "odkryci"
  • według przewodnika Pascala, jest to "jeden z niewielu nieskomercjalizowanych fragmentów wybrzeża Queenslandu, do których można dotrzeć zwykłym samochodem". Utwardzona droga jest tam dopiero od kilku lat. Bomba, nie?


Town of 1770 - Pomnik upamiętniający udane zejście na ląd kpt. James'a Cooka...


...I dowód, że my też tam byliśmy - to nie jest fotomontaż!

Town Of 1770 (około 250 mieszkańców) i położona 5km dalej Agnes Water (około 3000 mieszkańców) to dwie miejscowości położone na cyplu - około 600 km od Brisbane. Town of 1770 leży na wierzchołku tego cypla. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma żadnej osady. W Agnes Water jest jedyny sklep monopolowy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów - taki blaszany barak stojący na budowie. Klimat jak niesamowity, dla ludzi szukających zacisznych miejsc oddalonych od cywilizacji. Podobno jest tam cudowna społeczność - poznaliśmy młodą Australijkę, która parę lat temu zdecydowała się przenieść z Melbourne właśnie do Town Of 1770.


Ten brązowy, blaszany barak to jedyny w promieniu kilkudziesięciu km monopol...


... i radość z tego, że wogóle jest

Niestety Kemping był bardziej zatłoczony niż ten na którym spaliśmy wcześniej. Może dlatego, że był mniejszy i był to jeden z bardzo nielicznych kempingów w okolicy. I znowu nasz samochód wyglądał najbiedniej... nie mówiąc o namiocie :-) Poza naszym namiotem były same camper vany i namioty wielkości małego mieszkania.


Śniadanie mistrzów na kempingu

Robi się późno - o naszym pobycie w Town Of 1770, poznanych tam niesamowitych ludziach, wyprawie na rafę, pobycie w Brisbane i dziwactwach językowych tamtejszych Australijczyków opowiem w następnym wpisie :-) Dobranoc!