sobota, 15 listopada 2008

Wyprawa na tropikalny Queensland, część II

Na początku tradycyjnie polecam naszą galerię na Picasie, gdzie można obejrzeć więcej zdjęć.

Kolejne 4 dni spędziliśmy w miejscowościach 1770 oraz Agnes Water i okolicach. Wioska Town of 1770 (na mapach ta miejscowość istnieje pod alternatywnymi nazwami: Seventeen Seventy lub po prostu 1770) została tak nazwana na cześć Kapitana Cooka. Natomiast miasteczko Agnes Water, jak informuje tablica w mieście, swoją nazwę zawdzięcza statkowi Agnes, który zaginął w tamtych okolicach w XIX wieku. Statkiem tym płynęła matka późniejszego premiera Australii. Rząd australijski przez następne lata wydał wiele pieniędzy i poświęcono wiele energii, żeby odnaleźć ten statek, lecz niestety nigdy to się nie udało.

Agnes Water - najdalej wysunięta na północ w Australii plaża Surferów

Zresztą w Australii ginie i się nie odnajduje wiele różnych, często ważnych rzeczy. Na przykład w latach 90 XX wieku zaginął w czasie spaceru brzegiem oceanu w okolicach Melbourne premier Australii. Powstały różne teorie - od porwania przez chińską łódź podwodną lub kosmitów aż po mało prawdopodobne, jak na przykład spadnięcie z wysokiego klifu. W każdym razie nigdy go nie odnaleziono. Nie mówiąc już o częstych zaginięciach podróżników udających się w Australijski Outback, którzy wyjeżdżają i się nigdy nie odnajdują. Nam zaginął na wycieczce pokrowiec od aparatu, Bob budowniczy który się znalazł i moja bluza, która jak się potem okazało wcale nie pojechała z nami na wycieczkę.My, pozwolę sobie zdradzić happy end wycieczki, mimo, że tak mogło się wydawać, bo przez całą wycieczkę miałem wyłączony telefon, nie zaginęliśmy.



Town of 1770

Od razu po przybyciu na kemping w 1770 poszedłem wykupić jakąś wycieczkę na rafę koralową. Dziewczyna z recepcji kempingu doradziła nam całodniową wycieczkę, która miała się odbyć następnego dnia i na którą, jak się potem okazało, sama też się wybierała. Wypłynęliśmy niedużą, szybką łodzią motorową przeznaczoną na około 20 osób, ale która była zapełniona do połowy, na oddaloną 60km od brzegu rafę Fitzroy Reef. Płynęliśmy bardzo szybko - po półtora godziny byliśmy już na miejscu - cali mokrzy. Na miejscu czekało na nas sporo atrakcji - głównie pływanie z rurką (tzw. snorkeling) oraz pływanie małą łódką z której podwodny świat można było oglądać przez przeszklone dno.

W drodze na rafę

Nasza transport na rafę

Nurek

Rafa

Tego co widzieliśmy pod wodą żadne zdjęcia nie mogą oddać. To było naprawdę cudowne - kolorowy, bajkowy świat. Widzieliśmy jego mikroskopijną część - ten świat się ciągnie przez 2300 km! Jako ciekawostka - w ten sposób przewodnik Pascala przekonuje, że pływanie na wielkiej rafie w gruncie rzeczy nie jest niebezpieczne:
"(...)Czasami zdarzają się również drobne oparzenia po dotknięciu pewnego rodzaju koralowców. Bezwzględnie należy strzec się śmiertelnie niebezpiecznych meduz, występujących na rafie w lecie. (...) W stożkowatych muszlach zamieszkuje ślimak, który wytwarza parzący, niezwykle groźny jad. Nigdy nie należy także dotykać niewielkich ośmiornic w niebieskie plamki z gatunku Hapalochlaena, których jad jest śmiertelnie trujący. Bardzo niebezpieczna, gdy się ją nadepnie jest ryba-kamień, ukryta na dnie do złudzenia przypominająca kamień. (...) W rejonie rafy żyją małe, niegroźne rekiny, które nie atakują, jeśli nie zostaną sprowokowane."
I tak przekonani jeszcze dodatkowo przez przewodnika naszej wycieczki, że nie powinniśmy się niczego bać, zeszliśmy do wody. Niestety Olek trochę się bał i jedno z nas na zmianę musiało z maluchem zostawać na łodzi.



Kolejne dni spędziliśmy wylegując się na plażach, pływając kajakiem a wieczorami spożywając w przemiłym towarzystwie piwo. Na kempingu poznaliśmy Zbyszka i Edytę - turystów z Polski, którzy wybrali się na 5-cio tygodniową wyprawę camper vanem przez Australię. Rafa koralowa była w połowie ich wyprawy. Kemping opuszczali tego samego dnia co my i teraz ich miała czekać trudniejsza część wyprawy - dojazd przez outback do Alice Springs i stamtąd powrót do Adelajdy. Mamy nadzieję, że wszystko idzie jak należy.
Spotkaliśmy również niezwykłą parę ze Szwajcarii - w podróży byli od wielu tygodni. Przejechali samochodem terenowym ze Szwajcarii przez Nepal, Indie dalej przeprawili się z samochodem statkiem do Perth (Australia Zachodnia), skąd przez całą dziką Australię, omijając asfaltowe drogi, dotarli nad rafę. Niesamowite!

Tak czas spędzali Dorota i Olek. Dla siebie wyszukiwałem zacienionych miejsc.

Przed przyjazdem na Queensland uważałem, że legendy o Australijskim dialekcie angielskiego są nieco przesadzone. Wizyta w tamtych okolicach nieco zrewidowała ten pogląd. Angielski w tamtych okolicach jest nieco inny. Ludzie mówią jedynie delikatnie otwierając usta, do wszystkiego dodają końcówkę 'o'. Ja więc na Queenslandzie jestem 'Dejwo'. Do wizyty w smażalniach ryb zachęcał napis 'Fisho', etc. Na kempingu mijając kogoś raczej staramy się nie przechodzić obojętnie koło ludzi i rzucamy do mijanych współkempingowiczów jakieś "cześć jak leci", "hej", czy coś takiego. Starsi Australijczycy na takie przywitanie reagowali cmoknięciem z jednoczesnym pokiwaniem głową, takim gestem "nie". Na początku mnie to trochę zszokowało, ale potem się zorientowałem, że w ten sposób chyba okazują akceptację, lub może nawet chcą być mili. (Ja tego nie zauważyłam - Dorota. Te sytuacje miały miejsce głównie w męskiej toalecie i to może nieco tłumaczy sytuację - Dawid. A, chyba że tak - Dorota)

Na kempingach nieco zmieniliśmy tryb życia, ale chyba generalnie na wschodnim wybrzeżu Queenslandu toczy się ono trochę inaczej. Słońce w namiocie budziło nas około 5 rano i zwykle wstawaliśmy po pół godziny. Na śniadania jeździliśmy do kawiarni do Agnes Water - tam tak wcześnie w kawiarniach siedzieli już ludzie i były otwarte sklepy. Ciemno się robiło przed 19 i zwykle kładliśmy się spać przed 21. W Queenslandzie nie przestawia się zegarków na czas letni i zimowy, a do tego wschodnie wybrzeże położone jest na samym końcu strefy czasowej. To sprawia, że dzień budzi się tam o wiele wcześniej (około 2 godziny) i zasypia wcześniej, niż do tego przywykliśmy. Do tego potworne upały o tej porze roku sprawiające, że dzień mija strasznie leniwie.

Kawiarnia w Agnes Water

Wzniesienie Ganooga Nooga

Po kilku dniach biwakowania w sobotę rano wyruszyliśmy do Brisbane. Jak na złość, o ile przez cały pobyt było nie do wytrzymania gorąco i słonecznie, akurat jak zabraliśmy się za składanie namiotu zerwała się chmura. Słonecznie zrobiło się znowu dopiero po złożeniu namiotu. Podróż do Brisbane zajęła nam około 6 godzin. Tam, w hotelu, po kilku dniach spędzonych w prymitywnych warunkach, w końcu doprowadziliśmy się do porządku i wieczorem odwiedziliśmy starą koleżankę z liceum - Asię. Dziękujemy za wspaniały wieczór i kolację!

Rano w niedzielę zrobiliśmy jeszcze krótki spacer po Brisbane i po 13 wylecieliśmy spowrotem do Melbourne. Samo Brisbane zupełnie nie sprawia wrażenia dużego miasta. Jest to trzecie co do wielkości miasto w Australii - żyje w nim 1,5 miliona ludzi, czyli mniej więcej tyle co w Warszawie. W samym mieście zrobiliśmy tylko krótki spacer i zwiedziliśmy je przez szybę samochodu, więc mogę opisać tylko powieszchowne wrażenia. Miasto sprawia wrażenie bardzo spokojnego, w którym życie toczy się po woli. Jakoś nie uderzają w oczy przepełnione witryny sklepowe a szklane biurowce nie wydają się dominować nad resztą miasta. O ile w Melbourne nigdy nie widziałem rdzennych mieszkańców kontynentu (Dorota widziała raz) o tyle w Brisbane Aborygeni są widoczni - podobnie jak w Northern Teritorry niespiesznie spędzający czas. Brisbane zrobiło na nas bardzo fajne wrażenie miejsca w którym chciałbym zamieszkać.



W Brisbane

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

My też chcielibyśmy zamieszkać w Brisbane. Tymczasem pozdrowienia z Ząbek przesylają Thomasy:) Z takich nowości to Mikolaj juz chodzi (w sumie dwa miesiące temu zacząl:), i mówi brum-brum albo bambom. Hm...co podsuwa mi na myśl pewien swoisty rodzaj pozdrowienia: "Bambom Dejwidki:)"