wtorek, 27 stycznia 2009

Tongariro Alpine Crossing

I znowu mieliśmy fantastyczny weekend na północnej wyspie Nowej Zelandii. Udaliśmy się z naszym przyjacielem Pawłem na wycieczkę do parku Tongariro, żeby jeszcze raz zaatakować szlak Tongariro Alpine Crossing. Tym razem pogoda nam dopisała i wyprawa zakończyła się ogromnym sukcesem. Tradycyjnie wyruszyliśmy w sobotę z samego rana (pobudka przed 7 rano). Ponieważ zaplanowaliśmy ten weekend jako weekend sportów ekstremalnych, za namową Pawła zdecydowaliśmy się na samochód z manualną skrzynią biegów – okazało się, że przestawienie się na zmianę biegów inną ręką niż zwykliśmy to robić nie jest aż takie trudne.

Też za namową Pawła, Dawid zdecydował się znowu na skok na bungy – tym razem z wysokości 80 metrów w Gravity Canyon. Jeśli ktoś jest dociekliwy, jak to wyglądało, to może poszukać filmów z naszych skoków na youtube – ponieważ przeznaczone są dla dorosłego widza i to ze specyficznym smakiem, Dorota zabroniła umieszczać linka do nich na blogu. Ciekawostką jest, że przy obsłudze skoków, poza gościem na pontonie, pracowały same dziewczyny.


Stąd skakaliśmy

Prosto czwórkami do nieba szli…

Dyndam…

Więcej zdjęć jest w galerii tutaj: http://picasaweb.google.pl/daugustynowicz/20090124GravityCanyonBungy#

Do hostelu dotarliśmy wieczorem, więc już tego dnia nie mieliśmy okazji wyjść na szlak. Jednak ponieważ pogoda naprawdę dopisała po drodze oglądaliśmy fantastyczne krajobrazy.


Mt Ngaurahoe


Najpiękniejszy widok na świecie…

Pojechaliśmy do miejscowości National Park do tego samego schroniska w którym spaliśmy w zeszłym tygodniu. Schronisko w którym spaliśmy jest naprawdę świetnie wyposażone – wielki telewizor plazmowy na którym tego dnia co przyjechaliśmy wyświetlany był oczywiście Władca Pierścieni, kuchnia, bar, internet, na podwórku wanna z bąbelkami (tzw. Spa). Coś innego niż to, co do tej pory znałem jako schronisko.

W niedzielę z samego rana wyruszyliśmy na szlak. Dawid z Olkiem poszli w swoim tempie, a Dorota z Pawłem postanowili pokonać cały szlak.

Nasza-Trasa

Więcej na temat samego szlaku możecie przeczytać i zobaczyć tutaj: http://www.tongarirocrossing.org.nz

Szlak Tongariro Alpine Crossing w wersji podstawowej ma 18,5 kilometra, ale można go sobie urozmaicić wspinaczką na wulkany Mt Tongariro i/lub znany z Władcy Pierścieni jako Mount Doom - wulkan Mt Ngaurahoe. Dorota z Pawłem zdecydowali się na zdobycie wyższego: Mt Ngaurahoe (2287m.n.p.m.). Na szlak wychodzi się z parkingu Mangatepopo, a kończy się na oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów jazdy, parkingu na Ketetahi road. Trzeba więc sobie zorganizować transport - dojazdy oferowane są przez schroniska, albo tak jak w wypadku naszych dzielnych turystów trzeba dogadać się z mężem, aby czekał o wyznaczonej porze z drugiej strony szlaku.

Dawid i Olek wyruszyli w swoim tempie – udało im się dojść do wodospadów Soda Springs i stamtąd jeszcze kawałek się wspiąć na południowy krater. Nasz dzielny dwulatek sporą część trasy pokonał na swoich nogach, a część na tzw. barana (za barana oczywiście robił Dawid). Szczególnie go cieszyła samodzielna wspinaczka po skałach.


Pożegnanie Pawła i Dorotki


Kontemplacja przyrody


Soda Springs

Do samochodu Dawid i Olek wrócili około piątej po południu i pojechali do miejscowości National Park, gdzie zjedli obiad i czekali na wieści od naszych dzielnych traperów. Wieczorem Dawid z Olkiem pojechali do wyjścia ze szlaku, gdzie oczekiwali Pawła i Dorotki – Dawid miał nadzieję tam na spacer w górę rzeki, ale zmęczony Olek zasnął po drodze w samochodzie i nie udało się go obudzić. Dorota i Paweł ze szlaku wyszli po godzinie 21, czyli po zachodzie słońca – totalnie zmordowani, Dorota z pęcherzami na nogach, Paweł z potwornym bólem pleców.

Relacja Dorotki

Teraz ja muszę coś napisać o naszej wyprawie na Alpine Crossing. No – nie było lekko. Zaczęło się malowniczo i dość lajtowo pięknym spacerem do Soda Springs, gdzie pożegnaliśmy ostatni kibelek, z którego lekkomyślnie nie odwiedziłam. Potem nagle zrobiło się pod górę (ach, czemu w górach są góry :P), ale ciągle było nieźle. No i wyrosła przed nami Mt Ngaurahoe (czyli Mt Doom) w całej swej majestatycznej krasie.


Tongariro Alpine Crossing 154.CR2

Mount Doom (Mt Ngaurahoe)

Ponieważ mieliśmy niezły czas, pomyśleliśmy sobie, że podawany przez mapkę czas 1,5 godziny to dla jakichś mięczaków i my na pewno zrobimy ten szlak szybciej. Niestety nie wiedzieliśmy, dzielni traperzy, że na Mt Ngaurahoe wchodzi się zgodnie z zasadą “krok do przodu, dwa kroki w dół”. Podłoże po którym się idzie, czego nie widać ani na zdjęciach, ani z daleka, jest całkiem luźne (pył wulkaniczny), w dodatku cały czas jakieś kamienie latają koło głowy. Mi morale upadało, na szczęście Paweł je podtrzymywał i miałam okazję zobaczyć ogromny krater, dużo większy niż się spodziewałam i wspaniały widok ze szczytu.


Krater

To są zdjęcia z galerii Pawła, którą serdecznie polecam, ale uczciwie przyznaję, że niezupełnie zgodnie z prawdą jestem na nich zawsze na dwóch nogach. W rzeczywistości znaczną część trasy trzeba pokonywać na czworakach.

Za to zejście z góry poszło nam szybko, Paweł opracował sposób zjeżdżania z góry na nogach jak na snowboardzie. Ja trochę się bałam zbytnio rozpędzić, ale przyznaję, że w ten sposób można by być na dole bardzo szybko (niekoniecznie z wszystkimi zębami :P).

Acha, i buty górskie to nie jest wykreowana potrzeba! Nigdy by mi się tak nie przydały, a akurat ich nie miałam :(

Dalsza wędrówka wydała już nam się spacerkiem – przynajmniej ziemia nie uciekała spod nóg. Widzieliśmy przepiękny Czerwony Krater, Szmaragdowe Jeziora i Błękitne Jezioro – no, widoki zapierały dech. Zapach też… (siarkowodór)


Tongariro Alpine Crossing 154.CR2

Red Crater



Mount Doom (Mt Ngaurahoe) - na szczycie



Emerald Lake


Blue Lake (Te wai-whakaiata-o-te Rangihiroa)

Około 19 dotarliśmy do chatki – schroniska, gdzie wreszcie była toaleta, no i można było sobie uzupełnić wodę do picia – była to deszczówka, ale fajnie, że była. Droga z chatki na parking była już bardzo łatwa, ale dość długa. Ostatni kawałek, przez las, pokonaliśmy po ciemku. Mieliśmy nadzieję zobaczyć kiwi, ale niestety żadne nie wyszło do nas. No i wreszcie o 21 zobaczyliśmy samochód i zaniepokojonego Dawida. Zakwasy mam jeszcze dziś.

DZIĘKI CHŁOPAKI!!! BYŁO SUPER!!!!

Do domu dotarliśmy o godzinie drugiej rano – następnego dnia Dawid musiał wstać o siódmej rano, żeby odprowadzić samochód do wypożyczalni i pójść do pracy. Było naprawdę ciężko. Paweł zdecydował się na tzw. sickday’a.

Pełne galerie ze zdjęciami są w naszej galerii http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/20090126TongariroAlpineCrossing# i w galerii Pawła: http://picasaweb.google.com/p.savov/Tongariro# Polecamy!

środa, 21 stycznia 2009

Długi weekend - wyprawa do parku Egmont i Tongariro



W zeszły weekend kontynuowaliśmy projekt cotygodniowych wypadów. Ponieważ ten weekend był wydłużony o poniedziałek, była to świetna okazja, żeby zwiedzić wulkany. Łącznie w ten weekend przejechaliśmy ponad 1200 km. W sobotę pojechaliśmy do parku Egmont (Egmont National Park). Po drodze zatrzymaliśmy się w bardzo malowniczej miejscowości Wanganui.
Wanganui

W parku Egmont naszym celem była Mt Taranaki (nazywaną też Mt Egmont) - jest to niezwykle malowniczo położony wulkan o wysokości 2518 m.n.p.m, leżący na cyplu, zaledwie kilkanaście kilometrów od Morza Tasmana.


Mount Taranaki (Mount Egmont)

Na noc zatrzymaliśmy się w gospodarstwie agroturystycznym - była to świetna okazja do poznania niesamowitych ludzi. Surfera jeżdżącego po Nowej Zelandii furgonetką zaadoptowaną na sypialnię, zatrudniającego się, tam gdzie są dobre fale do surfowania. W gospodarstwie zatrzymał się z intencją znalezienia pracy u gospodarza. Poznaliśmy też Szkota, który od dwóch lat zamieszkuje Nową Zelandię i pracuje jako listonosz. Ciekawą osobą jest również farmer - właściciel gospodarstwa w którym zamieszkiwaliśmy.

Olek gania świnki

My i nasze lokum w tle

Zanim zaszło słońce postanowiliśmy jeszcze wykorzystać czas i zrobić krótką trasę - wybraliśmy się na krótki spacer na East Egmont na wysokości ponad 900m.n.p.m.

Spowite chmurami Mount Taranaki, widok z East Egmont

Mt Taranaki, na szlaku

W niedzielę wyruszyliśmy na wycieczkę wokół wulkanu - widoki były niesamowite! Z jednej strony zaledwie kilkanaście kilometrów od nas wierzchołek wulkanu a z drugiej, kilkaset metrów od drogi, morze. Coś niesamowitego!

Mt Taranaki

Jedna z wielu mijanych po drodze plaż surferów

Po drodze jeszcze raz wjechaliśmy kilkaset metrów na zbocze wulkanu, żeby obejrzeć wodospady Dawson Falls.

Mt Taranaki, Dawson Falls

Następnie wyruszyliśmy do miejscowości, która nosi głupią nazwę: National Park i znajduje się na obrzeżach parku Tongariro. Niestety, GPS poprowadził nas trasą na której byliśmy zmuszeni ponad 100km jechać szutrem. Dyskomfort jazdy po takiej nawierzchni został zrekompensowany niesamowitymi widokami oraz uczuciem znajdowania się naprawdę w dziczy.
W poszukiwaniu wodospadu

W poszukiwaniu wodospadu


Przespaliśmy się w schronisku, które miało trochę charakter schroniska górskiego. Następnego dnia moim celem było zdobycie wulkanu, który odgrywał we władcy pierścieni rolę Mount Doom (to się chyba tak nazywało - nie chcę wyjść na laika, nie jestem zbytnim znawcą i fanem ani tej książki ani filmu). Dorotę i Olka zostawiłem w pobliskiej miejscowości Turangi a sam wyruszyłem na szlak przeznaczony na około 7 godzin - Tongariro Alpine Crossing. Jest to chyba najbardziej znany w Nowej Zelandii szlak pieszy. Prowadzi koło wodospadów, dymiących kraterów wulkanów. Niesamowite!

Krater buchający parą

Niestety, pogoda nie dopisała - po około 3 godzinach wędrówki dopadł mnie deszcz i straszny wiatr, wokół mnie zaczęły kłębić się gęste chmury, więc stwierdziłem, że dalsza wędrówka nie ma sensu i zawróciłem. W najbliższy weekend jedziemy jeszcze raz próbować zdobyć ten szlak. Tym razem jedzie z nami Paweł i prawdopodobnie mi przyjdzie zostać z Olkiem a na trasę wyruszą Dorota i Paweł.

Wracaliśmy niezwykle malowniczą, prowadzącą przez stepy trasą Desert Road. Więcej zdęć umieściłem na picasie: http://picasaweb.google.pl/daugustynowicz/MtTaranakiTongariro#

Widok z Desert Road

piątek, 16 stycznia 2009

Gardens Magic

Hej!
Ten tydzień upłynął nam bardzo przyjemnie. W ciągu dnia odwiedzałam z Olkiem różne przybytki zabawy, place zabaw i Te Papa Museum, gdzie bezskutecznie próbowałam zachęcić go do zaangażowania się w produkcję ludowych ozdób do włosów. Odkryliśmy też Capital E - wspaniałe miejsce, gdzie jest dużo dzieci i dużo zabawek, a w piwnicy mnóstwo bębenków. Prowadzą warsztaty perkusyjne, na które raz poszliśmy, ale Olek trochę się bał hałasu.


Pogoda była całkiem ładna, nawet chwilami było gorąco (w Melbourne nasi przyjaciele akurat cieszyli się (?) upałami do 40 stopni), więc dużo czasu spędziliśmy tez na placu zabaw z Olkiem i Asią oraz rytualną już niemal kawą ze Starbucksa.
Natomiast kilka wieczorów spędziliśmy w Ogrodzie Botanicznym, gdzie przez całe lato trwa cykl koncertów Gardens Magic. Koncerty są przeróżne i te które widzieliśmy nam się podobały, ale warto przyjść wieczorem do Ogrodu również ze względu na niezwykłą atmosferę. Mnóstwo ludzi, klimat piknikowy, koce, jedzenie, wino, dzieciaki tańczące boso pod sceną... No i przede wszystkim ogród jest przepięknie oświetlony i cały w bańkach mydlanych produkowanych przez maszynę zawieszoną na drzewie. Kiedy się ściemnia, robi się po prostu bajkowo, tym bardziej że sam ogród jest pieknie położony na górze i pełen uroczych zakątków, takich jak staw z kaczuszkami. Poniżej kilka zdjęć, których dumnym autorem jest Dawid :)


* Sponsorem dzisiejszego wpisu jest Starbucks*

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Taupo, Rotorua, Wai-O-Tapu

Postanowiliśmy nieco zintensyfikować zwiedzanie północnej wyspy - zostało nam już niewiele czasu do końca pobytu w Wellington. W ostatni weekend wyruszyliśmy na wycieczkę z Olkiem i Dorotką oraz naszymi przyjaciółmi Pawłem i Karolem.

Najpierw pojechaliśmy nad znajdujące się w kraterze wulkanu jezioro Taupo.
W tle jezioro Taupo

Tam z Pawłem skoczyliśmy na bungy (pisownia nowozelandzka) z wysokości 47 metrów do rzeki.

Po skoku – Karol, Paweł i Dawid jako Boraty

Kilka zdjęć (zrobionych przez organizatorów) dodałem na Picasę:
http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/20090110TaupoBungy#



Mój skok uwieczniony na filmie

Potem pojechaliśmy 80km na północ do miejscowości Rotorua gdzie noc spędziliśmy w hostelu. Po drodze zatrzymaliśmy się nad wodospadem.



Rotorua, jak i cała jej okolica strasznie śmierdzą siarkowodorem. Dziwne, ale to strasznie przyciąga turystów. Okolice Rotorui przypominają nieco piekło - wszędzie unosi się para gejzerów i okropny smród siarki. Ziemia jest w tęczowych kolorach - od zielonego do czerwonego. Niesamowite

W niedzielę z Rotorui pojechaliśmy do parku Wai-O-Tapu, gdzie najpierw obejrzeliśmy wybuch gejzera. Pracownik parku codziennie o 10 rano wrzuca to krateru kawałek jakiegoś minerału (ponoć w całości biodegradowalnego) który wywołuje erupcję. Potem wybraliśmy się na spacer pomiędzy piekielnymi kraterami, parującymi jeziorami wypełnionymi śmierdzącym błotem. Krajobraz piekielny. Niesamowite!





Gejzer



Wracając do Wellington nieco zboczyliśmy z drogi i ostatni fragment przejechaliśmy przecudnymi wąskimi, krętymi drogami. Nowa Zelandia jest naprawdę niesamowita!


Więcej zdjęć możecie obejrzeć w naszej galerii: http://picasaweb.google.com/daugustynowicz/TaupoWaiOTapu

Witajcie w nowym roku

Witajcie!
Wszystkim naszym czytelnikom życzymy wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku. To jest taki spóźniony wpis świąteczno-sylwestrowy ;). 21 grudnia wróciliśmy z Wellington do Melbourne, żeby Święta spędzić w gronie naszych przyjaciół. Wigilia odbyła się u Ludwiki i Marcina, którym bardzo chcielibyśmy podziękować za świetną organizację - każdy z nas miał za zadanie przygotowanie trzech potraw świątecznych, więc ostatnie 3 dni przed Wigilią spędziliśmy intensywnie pracując. Wszystkim: Magdzie, Mateuszowi, Ani, Pawłowi (który wystąpił w dwóch rolach - jako Paweł i Mikołaj), Ludwice, Marcinowi, Nicole i Ericowi, a także dzieciakom: małej i dużej Zuzi i Lii chcieliśmy podziękować za stworzenie naprawdę cudownej, ciepłej świątecznej atmosfery oraz przepysznych świątecznych potraw. I oczywiście cudownych prezentów.

Paweł pod postacią Mikołaja, Olo i Dorotka

Olek i prezent dla Olca (Śliczne opakowanie zrobione przez Nicole)


Dorotka, Marcin, Ludwika, Zuzia, Nicole i Lia


Pomiędzy pierwszy i drugi dzień świąt spędziliśmy korzystając fantastycznej pogody - na spacerach oraz na plaży. Byliśmy także w parku na urodzinowym grillu Ludwiki.

W parku

Sylwester postanowiliśmy spędzić korzystając z fantastycznej pogody w plenerze – wieczór sylwestrowy spędziliśmy razem z Magdą, Mateuszem, Anią i Pawłem. W Melbourne było wiele możliwości zabawy w plenerze. Do godziny 10 wieczór byliśmy w Alexandra Gardens, gdzie odbywała się impreza specjalnie dla dzieci.

Na scenie psychodeliczny Mr Happy

Ulice Melbourne były pełne ludzi - jakby całe miasto bawiło się właśnie w ten sposób.

Miasto się bawi

Przeprawa przez most



Północ

O godzinie 9 wieczorem czasu Melbourne, kiedy to na południku 0 wypadł nowy rok, odbył się huczny pokaz sztucznych ogni. Potem postanowiliśmy się przenieść najpierw do nas, a potem do Pawła, skąd był świetny widok na sztuczne ognie dzielnicy Doclands, oraz na białą dyskotekę - ponad 30 tysięcy ludzi na stadionie Telstra Dome ubranych na biało.

Będąc w Melbourne skorzystaliśmy także z okazji obejrzenia miasta z tarasu wieżowca Eureka Tower – najwyższego budynku w mieście.

Widok na centrum z Eureka Tower

Do Wellington wróciliśmy 5go stycznia, gdzie od razu chłodniejszy niż w Australii klimat przypomniał o sobie.